- Nie zrobi pan - rzekłem i zrobiłem krok do przodu.
Gorof zmrużył oczy.
Nie, nie był ode mnie silniejszy. Straciłem dziś już jednak sporo sił, byłem zmęczony, zły, poniżony, a na dodatek wciąż miałem na sobie tylko majtki, co nie dodawało mi pewności siebie.
Zasyczało płonące drzewo i okrył nas z Gorofem obłok pary. Odwróciliśmy się jednocześnie; pod koronami płonącego lasu stała z rozłożonymi rękami Ora Szantalia. Gasząc, w miarę swoich sił, wywołany przeze mnie pożar.
A sił miała bardzo niewiele.
Gorof znów na mnie spojrzał. Nieprzyjemnie spojrzał. Nie odrywając ode mnie wzroku schował glinianą figurkę do skórzanej torby na dwóch rzemieniach i zarzucił ją na ramiona. Odwrócił się i ruszył w kierunku Ory; ogień od razu jakby się zmniejszył, dym zrobił się rzadszy, przybyło natomiast białej pary.
Przez jakiś czas stałem i patrzyłem, jak gaszą pożar.
Potem zacząłem zasypywać piaskiem płonącą trawę i porozrzucane gałęzie. Chciałem zademonstrować Gorofowi swą dobrą wolę, nie tracąc przy tym ani kropli sil magicznych. Które, jak sądziłem, mogły mi się jeszcze dzisiaj przydać.
Po chwili pożar został zagaszony.
Stojące nad brzegiem sosny przybrały przerażający, martwy wygląd. Dymiły się czarne krzewy. Było już niemal ciemno i dziennym wzrokiem nie byłem w stanie dostrzec ani Gorofa, ani Ory w jej czarnym płaszczu.
Strasznie chciało mi się pić. Nie zdecydowałem się jednak napić z rzeki, w której wciąż jeszcze unosiły się ciała dwóch zabitych bandytów.
Tylko dwóch? Wydawało mi się, że swymi piorunami położyłem przynajmniej pięćdziesięciu.
Wciągnąłem jednego z rozbójników na brzeg. Odwróciłem na plecy. Widelec. Po śmierci wyglądał na jakieś siedemnaście lat.
Sowo-sowo.
Poczułem nagle, że jest mi zimno. Że uwędziłem się w dymie, jestem niemal nagi i jestem zabójcą oraz nieudacznikiem. Dymił się oglądany nocnym wzrokiem brunatny las; martwy chłopak leżący u moich stóp spoglądał w niebo, a w ciemnobeżowym piasku tu i tam widniały drogocenne kamyki z oczami i pyskami; moja rozgrabiona kolekcja.
Zacząłem je zbierać. Nie wiedząc, po co to robię.
- Znaleźliśmy z panem zi Gorofem wspólny język, Hort - rzekła Ora za mym ramieniem.
Nie odwróciłem się. Kamienie znajdowałem bez trudu, jakby same wchodziły mi do rąk. Były prawie wszystkie. Nie, były zupełnie wszystkie, co do jednego. Dziwne; sam widziałem, jak rozbójnicy chowali je do kieszeni, sakiewek, a niektórzy wsuwali za cholewę.
Mojego ubrania na brzegu nie było. Walały się za to dwa buty, oba lewe.
- Słyszy pan, Hort? Całkowicie wyjaśniliśmy sobie historię z Aggejem. Pan zi Gorof nie ma już do nas pretensji.
Wyprostowałem się, trzymając w dłoniach dwie garście drogocennych kamyków. Nie miałem ich po prostu gdzie schować. Stojąc przed Orą i Gorofem zrozumiałem nagle, że czuję się nagi nie dlatego, że nie mam na sobie ubrania.
Czułem się nagi, bo nie miałem przy sobie Kary.
* * *
- Tak. Każdy z tych kamieni jest magicznym przedmiotem z własną historią i z własnym przeznaczeniem.
- Sami się tego domyśliliśmy - rzekłem nieuprzejmie.
- Nie powinien się pan tak zachowywać, Hort - zaprotestowała Ora.
- Nie trzeba mnie pouczać - odparłem jeszcze bardziej szorstko.
Mart zi Gorof uśmiechnął się.
Wciąż miał moją Karę. W torbie zarzuconej na plecy. Obie sprzączki przykryte były zaklęciem ochronnym, na razie jednak ani myślałem o odzyskiwaniu zaklęcia siłą.
Podobna próba skazana była na porażkę.
Na razie.
Szliśmy przez nocny las; widziany nocnym wzrokiem, wydawał mi się on obcy i wrogi, liliowobrunatny. Nie próbowałem stwarzać na sobie iluzji odzieży; było to swoistym wyzwaniem: wszyscy wszak jesteśmy magami, czego się tu wstydzić? W dodatku zarówno moja towarzyszka jak i towarzysz zmuszeni byli znosić obecność półnagiego, bosego mężczyzny.
I trzeba przyznać, że znosili ją Z godnością.
- Tak więc - pouczającym tonem kontynuował zi Gorof - te kamienie są cenne zarówno pojedynczo, jak i wszystkie razem. Pozostają orężem tego, kto je stworzył.
Zamilkł, oczekując pytania.
Nie otwierałem ust. Miałem wrażenie, że kłujące szyszki i wystające korzenie zbiegły się z całego lasu na spotkanie z mymi delikatnymi, nieprzyzwyczajonymi do bosych wycieczek stopami. Barwne kamyki, zawinięte w chusteczkę Ory, przy każdym kroku obijały mi się o udo.
- Panie zi Gorof - łagodnie rzekła Ora. - W ciągu ostatnich dni zajmowaliśmy się wyłącznie poszukiwaniami właściciela kamieni. Może wie pan coś więcej? Wszak wówczas, na królewskim balu... na tym niesławnym balu, zwrócił pan na nie uwagę. Zauważyłam to.
Gorof wydał z siebie dziwne mruknięcie. Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu.
- Interesuje mnie pewien szczegół - rzekł Gorof, patrząc sobie pod nogi. - Obserwowałem rozwój wydarzeń, które miały miejsce podczas potyczki pana zi Tabora z tutejszymi mieszkańcami... co prawda nie od samego początku, lecz jednak obserwowałem. I odniosłem wrażenie, że bitwa zabrnęła w ślepą uliczkę...
Niewątpliwie czekał, aż się wtrącę, ja jednak wciąż milczałem.
- Tak - kontynuował w zamyśleniu Gorof. - Ci wojowniczy jegomoście zetknęli się z czymś znacznie straszniejszym niż płonący las, pioruny i wszelkie inne magiczne atrybuty. Zaś przyczyną ich ucieczki nie były bynajmniej wysiłki pana zi Tabora, a będąc dokładniejszym: nie tylko jego wysiłki.
Znowu zamilkł.
- Co się zatem wydarzyło? - cierpliwie spytała Ora.
- To te drogocenne kamyki - rzekł Gorof, potrącając czubkiem buta bladego grzyba rosnącego pośrodku ścieżki. - Ci durnie zrabowali kolekcję pana Tabora dosłownie co do sztuki. I kiedy wielka bitwa - w jego głosie zabrzmiały ironiczne nutki - gdy wielka bitwa zabrnęła w ślepą uliczkę, kamyki dały o sobie znać. Na własne oczy widziałem, jak pechowi panowie zrywali z siebie ubrania, by się ich jak najszybciej pozbyć.
- Ale przecież kamyków było nie więcej, niż dwadzieścia - szybko odparła Ora. - A rozbójników... to znaczy... tutejszych mieszkańców było znacznie więcej. I wątpliwe, by ogólna panika...
- Mówię o tym, co widziałem - rzekł posępnie Gorof. - Dokładnie po tym, jak kamyki - niespodziewanie i wszystkie naraz - odkryły swą naturę, miejscowi panowie zdecydowali się opuścić pole walki.
Zorientowałem się, że rękę z węzełkiem trzymam odsuniętą od ciała, jakby drogocenne kamyki miały za chwilę zamienić się w rozżarzone węgle. Nagle odczułem nieprzepartą ochotę opowiedzenia komuś o fenomenie, którego byłem świadkiem; o chwili, gdy delikatny welon cudzej woli, otaczający niby obłoczek górkę kamieni, napuchł jak przekrwione oko, które wyszło z orbity. Udało mi się jednak powstrzymać.
- Panie zi Gorof - rzekła Ora uroczyście. - Jak zdążył się już pan zorientować, ja oraz pan zi Tabor nie mamy nic wspólnego! z właścicielem kamyków. Szukamy go, by...
- By go ukarać - rzekłem ochryple.
Gorof rzucił na mnie szybkie spojrzenie, niczego jednak nie powiedział.
- Hort - zaproponowała Ora po chwili. - A może opowiedziałby pan - biorąc pod uwagę fakt, że między nami i panem zi Gorofem pojawiła się nić porozumienia, a także w celu umocnienia kruchego, jak na razie, zawieszenia broni... może opowiedziałby pan historię, którą swego czasu opowiedział pan mnie?
Nastąpiłem piętą na ostry kamień i zasyczałem, niczym rozwścieczony kot.
- A więc to - Gorof poruszył ramieniem, poprawiając niesioną na plecach torbę, - ta rzecz, przeznaczona jest dla właściciela kamyków? Czy dobrze panią zrozumiałem?