Drgnąłem. Zarówno Ora, jak i Gorof, przyglądali mi się, niczym alchemicy menzurce.
- Poznałem pewnego człowieka - rzekłem. - Jego córka została zgwałcona i zamordowana. On sam jest słabiutkim magiem, handluje ziołami i nie jest w stanie własnoręcznie ukarać tego potwora...
- Tak, tak - odezwała się Ora z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie byłem w stanie wyczuć: kpi ze mnie, czy nie.
- Tak, tak - jak echo powtórzył Mart zi Gorof. - Słusznie. Na świecie jest wielu niegodziwców, których należy ukarać, których ukarać jest łatwo lub których przyjemnie jest karać. Tak. Wiele lat temu miałem możliwość wstąpienia do Klubu Kary. Długo się zastanawiałem... I zrezygnowałem. Płacić miesięczne składki, czekać na wyniki losowań i mieć nadzieję na wygranie Kary może jedynie człowiek słaby i poniżony, lub będący urodzonym katem.
- Pani Szantalio - rzekłem ze złością. - A może wyjaśni pani zi Gorofowi, dlaczego pani należy do Klubu Kary? Moich wyjaśnień wszak nie będzie chciał słuchać.
Ora westchnęła głęboko. We wzroku, którym mnie obrzuciła, nie było jednak rozdrażnienia ani wrogości.
- Jestem kobietą - zwróciła się do mnie, nie do Gorofa. - Mój ojciec umarł. Jestem magiem trzeciego stopnia. Nie ma komu się za mną ująć... W moim życiu miało miejsce wydarzenie, podczas którego poczułam się wyjątkowo... bezbronna. Jeśli nie macie panowie nic przeciwko temu, nie będę wnikać w szczegóły tego epizodu. Od tamtej pory minęło wiele lat, krzywda i gorycz ostygły; wciąż jednak chcę... chciałabym stanąć przed tym człowiekiem z Karą w rękach. I spojrzeć mu w oczy. Nie musiałabym go nawet karać.
Przez jakiś czas panowała cisza. Ogień w kominku, posłuszny bezgłośnemu rozkazowi Gorofa, zaczął przygasać. Za oknami wschodziło słońce.
- Sam los panu pomaga, Tabor - rzekł Gorof z nieprzyjemnym uśmieszkiem. - Od samego początku powinien pan zwrócić swą Karę nie przeciw temu... mistrzowi kamieni, lecz przeciw krzywdzicielowi pani Szantalii.
- Nie! - rzekła Ora z taką urazą w głosie, że chyba nawet Gorof drgnął. - Proszę mnie nie obrażać, panie zi Gorof. Nie dałam panu ku temu powodu... Poprosił mnie pan, bym wyjaśniła, co robię w Klubie Kary, więc to panu zrobiłam.
- To on poprosił - Gorof kiwnął w moją stronę. - Ja o nic pani nie pytałem.
Milczałem. Nie wiedzieć czemu przypomniała mi się żona jubilera. I jej mąż, nieszczęsny Jagor Drozd, który spędzi resztę życia u boku obcej, wesołej i pozbawionej talentu kobiety. Nie zdecyduje się, by ją rzucić... po pięciu latach zacznie pić z rozpaczy, a po piętnastu zapije się na śmierć. A jego żona będzie gorzko płakać, nie rozumiejąc, w czym zawiniła.
Bosą stopą namacałem glinianą figurkę, schowaną w skórzanej torbie pod fotelem. Od samego jej dotknięcia zrobiło mi się raźniej; mimo wszystko z Karą czułem się znacznie pewniejszy. Niemal niezwyciężony.
- Bardzo łatwo jest zachować czyste ręce - rzekłem cicho, takim jednak tonem, że Ora i Gorof drgnęli. - Bardzo łatwo jest rozprawiać o katach, którzy tylko czekają, by pomachać zakrwawionym toporem. A jeśli pan preparator postanowi wypreparować panią, Oro, lub pana, zi Gorof? Może przesadziłem; jest pan magiem ponad rangą, więc na pana się raczej nie połakomi. Lecz jeśli zechce wypreparować pańskiego przyjaciela, jeśli pan oczywiście ma jakichś przyjaciół? Lub pańskiego syna? Kto mu wówczas przeszkodzi? Kto jest mu w stanie przeszkodzić? On patroszy ludzkie dusze jak doświadczalne szczury, jak nieboszczyków. Jego ofiary - dotychczasowe i przyszłe - nie tylko nie są w stanie się obronić; one nie mają pojęcia, co się z nimi stało! I trafia się szansa, jedna na milion... człowiek, który jest właścicielem Kary, zgadza się ukarać nie kochanka żony czy leniwego sługę, lecz nieznanego potwora, preparatora... Kim jest ten człowiek? Słabą, poniżoną istotą? Urodzonym katem? Może mi pan to wyjaśni?
Świadomie się podjudzałem, budziłem w sobie rozdrażnienie i złość. Bytem zbyt blisko wycofania się. Musiałem spalić za sobą mosty; musiałem sam się przekonać, że rezygnacja byłaby tchórzostwem.
- Jeśli dobrze pana zrozumiałem - cicho zaczął Gorof - wciąż jeszcze ma pan nadzieję na odnalezienie i ukaranie mistrza kamieni? Preparatora? Nie mylę się?
W końcu granica została przekroczona. Nie było już drogi odwrotu. Na mojej twarzy pojawił się zmęczony uśmiech.
- Tak, wszystko się zgadza. Nie myli się pan.
Spojrzał na mnie. Po raz pierwszy patrzył mi w oczy; bez wyższości, ironii i pogardy.
A ja spojrzałem na kamyki.
Dwadzieścia czyichś losów. Delikatny, magiczny welon; czyżby odebraną duszy jakość preparator zamykał w takim właśnie kamyku? Czy może cechę tę chowa do pudełeczka i zostawia sobie, zaś kamień to tylko metka, znak firmowy?
Zgarnąłem kamyki z dywanu. Przeliczyłem: dwadzieścia. A tak, jeden z kamyków wciąż ma Gorof; wisior Jatera, paskudną jaspisową mordę.
Spojrzałem pytająco na tego niepozornego mężczyznę stojącego na środku pokoju.
Gorof zacisnął usta i zmarszczył brwi, jakby podejmował jakąś ważną decyzję; uznałem, że chce zostawić sobie kamień Jatera na pamiątkę.
- Niech się pan zastanowi, Hort - rzekła Ora niepewnym tonem. - Zdaje pan sobie przecież sprawę, że siła, na którą się pan porywa, znacznie przewyższa pańską. Rozumie pan też chyba, że reżim zmniejszonej podatności nie oznacza całkowitej nietykalności?
- Nie proszę, by szła pani ze mną - rzekłem nie bez smutku. - Jeśli niebezpieczeństwo jest istotnie tak ogromne...
Gorof włożył rękę do kieszeni. A kiedy ją wyjął, na jego dłoni leżał nie jeden kamień, lecz dwa.
Otwarłem usta.
Gorof powoli przeszedł przez pokój. Podniósł dłoń ku mojej twarzy, bym mógł dokładniej przyjrzeć się kamieniom.
Drugi wisior także wykonany był z jaspisu; miał piękny, ciemnozielony odcień. Można było rozróżnić na nim jedno na wpół przymknięte oko, haczykowaty, sowi nos i jedno ucho o nieregularnym kształcie.
Kamień otoczony był obłoczkiem obcej, magicznej siły.
Na karku poczułem oddech Ory - nie wytrzymała, też podbiegła go obejrzeć. Gorof był nieporuszony, niczym kuglarz, który dopiero co wstrząsnął tłumem na jarmarku niewiarygodną sztuczką.
- Tak - rzekła Ora. - Taki sam... Kolejny.
Gorof odpowiedział spokojnym spojrzeniem człowieka, który wie więcej, niż mówi.
- Z kogo pan go zdjął? - spytałem głucho.
- Jest mój - odparł Gorof po chwili milczenia. - To mój kamień.
- Nie - szybko rzekła Ora. - To niemożliwe. Jest pan magiem ponad rangą; nie mógł pana porwać, jak wiejską dziewkę... i pokroić jak mięso... och, proszę mi wybaczyć.
Gorof się nie obraził. Choć zauważyłem, że słowa Ory go dotknęły. Uważnie spojrzałem na swą towarzyszkę. Odkąd się poznaliśmy, nie powiedziała ani nie zrobiła niczego przypadkowo; każde nieostrożne zdanie miało swój sens; każdy pochopny na pozór postępek był starannie wyważony.
Dlaczego próbowała poniżyć Gorofa?
A może jej zaczepka przeznaczona była dla moich uszu?
- Jakiś czas temu - rzekł Gorof bezbarwnym głosem - przed niezapomnianym królewskim przyjęciem... zostałem porwany. Nie myli się pani, Oro. Nie było mnie, jak się potem wyjaśniło, cztery dni. Tylko cztery dni! A zaczęło się to tak: poszliśmy z Jodełką do lasu sprawdzić wnyki...
- Z Jodełką? - nie mogłem powstrzymać pytania.
Gorof posłał mi mroczne spojrzenie.
- Tak... Miałem... pasierbicę. Czternastoletnią dziewczynkę, mądrą, subtelną... Była zupełnie sama. Przygarnąłem ją... Sam nie wiem, jak to się stało. Mieszkała ze mną niecały miesiąc, a ja miałem wrażenie, że... zresztą, nieważne. Tego dnia wybraliśmy się sprawdzić wnyki. Po drodze źle się poczułem. Pomyślałem nawet, że zostałem otruty... Potem nastąpiła seria niezwykle wyrazistych halucynacji... I zaraz po tym... stałem na moście przed własnym zamkiem. Ars mnie powitał... Niczego jeszcze nie rozumiejąc, poszedłem do siebie. I gdy spojrzałem na klepsydrę... Wyszliśmy sprawdzać wnyki we wtorek, wróciłem zaś w sobotę.