- Ojca zwabili w pułapkę jacyś czarodzieje - rzekł Iw świszczącym szeptem. - Wiedziałem, Hort, czułem to.
W jego głosie brzmiał prawdziwy ból.
- Jakiś ty niekonsekwentny - mruknąłem.
- Co?
- Nie, nic; wybacz, Iw, uspokój się, proszę. Do końca wypełniałeś swą synowską powinność, nie jesteś niczemu winny, niczego już nie można zmienić.
- Zamilcz! - warknął Jater i lampki pod sufitem zabłysły nieznośnie białym światłem. - Zgaś te swoje kaganki, nie można przy nich rozmawiać!
Pstryknąłem palcami, przykazując lampkom zgasnąć i nie reagować na dźwięki. Iw, rozpalając się coraz bardziej, kontynuował:
- Jakaś żaba zwabiła ojca w pułapkę. Jakiś parszywy czarodziej, wybacz, Hort, ale jakieś czarodziejskie bydlę pozbawiło ojca rozumu i jeszcze, dla kpiny, powiesiło mu na szyi to świecidełko. Ten ogień... Czy to sam Pier nie dopilnował, czy ojczulek świeczkę wywrócił, czy oni, natrząsając się, wszystko tak zorganizowali, żebym ja...
Zamilkł i spojrzał na swoje dłonie. A ręce, po tym, jak przyszło mu giąć rozpalone pręty, miał straszne.
- Iw - powiedziałem ugodowo. - Pomyśl. Jacy oni! Odjechał z dziewczyną. Ta aferzystka go oszukała, okradła, napoiła jakimś zielskiem i porzuciła. Zdarzają się takie rzeczy, sam wiesz.
- A to - pięść grzmotnęła o stół obok wisiora - też dziewczyna na nim powiesiła? Co?
Wzruszyłem ramionami:
- Różnie bywa... Może i dziewczyna.
- Sam powiedziałeś, że zrobił to potężny czarodziej.
- Powiedziałem - potężny mag.
Oczy Jatera wściekle się zwęziły.
- Powiedziałeś... Kręcisz. Mataczysz. A ja tej sprawy tak nie zostawię. I jeśli ty, czarodzieju, teraz odmówisz... widzi żaba, że znajdę innego. Pojadę do stolicy, złotem zapłacę, ale tej sprawy tak nie zostawię i znajdę właściciela tej błyskotki! Słyszysz?!
Podjudzał się, świadomie rozwścieczał. Sam się przekonywał, że straszna śmierć ojca wzbudza w nim synowski gniew i pragnienie zemsty; w istocie już jutrzejszej nocy będzie mocno spał i nie przyśni mu się płonący żywcem, oszalały starzec.
Przyśni się mi.
- Twoja sprawa - mruknąłem, odwracając się. - Jedź, szukaj... Lecz nikt nie podejmie się poszukiwania człowieka, który wytwarza takie wisiory. To niebezpieczne, wybacz.
Zapadła cisza. Lampki, nie Śmiejąc reagować na ciszę, wciąż płonęły równym światłem; drapieżny pysk z ciemnego jaspisu szczerzył się na stole w otoczeniu plam po winie; z jakiegoś powodu przypomniały mi się zachlapane krwią jesienne liście, zdychający na pulchnej ziemi odyniec.
Ten sam, którego truchło pokrywało się teraz kurzem w salonie myśliwskim Jaterów, ten sam, który stanie się wkrótce zdobyczą moli.
- Hort - odezwał się Jater, kiedy milczenie stało się całkowicie nie do zniesienia. - Hort... A pamiętasz, jak cię ze studni wyciągałem?
Zmarszczyłem się.
Mieliśmy po trzynaście lat, ojciec Iwa gdzieś wyjechał i udało nam się wymknąć na nocne łowienie ryb. Do żadnych ryb oczywiście nie doszło - całą noc kąpaliśmy się, piekliśmy mięso na rożnie, piliśmy piwo i wygłupialiśmy się, a nad ranem puściłem fajerwerk.
W okolicznych wioskach do dzisiaj żywe są legendy o tym widowisku. Włożyłem w nie całą duszę - zapuściłem w niebo całe swoje wyobrażenie o wolności, sile i pięknie; byłem strasznie dumny ze swego dzieła i żałowałem tylko, że nie widzi tego ojciec. Iw był do głębi duszy wstrząśnięty moim mistrzostwem - jego naiwna radość tak mnie rozśmieszyła, że ostatni węgielek wpuściłem baronetowi w spodnie.
Pokłóciliśmy się do końca życia. Iw ze łzami w oczach wyzywał mnie od bydlaków, samolubnych podłych czarodziejków; wzruszyłem ramionami i pogwizdując poszedłem do domu.
Po drodze natknąłem się na studnię.
Niewątpliwie sam los zemścił się na mnie. Bo kiedy, krzycząc na całe gardło i zachwycając się echem, wyjątkowo mocno nachyliłem się nad cembrowiną, moje nogi ześliznęły się z wilgotnego od rosy kamienia i przekoziołkowałem w czarną otchłań.
Krzyk, który podchwyciło echo, tym razem nie był rozbawiony.
Upadłem w miarę szczęśliwie - w każdym razie nie skręciłem karku i nie straciłem przytomności, a co za tym idzie nie opuścił mnie optymizm. Dysponowałem swoimi zaklęciami - mogłem ściągnąć zamocowany na kołowrocie łańcuch, mogłem wspiąć się jak mucha po pionowej ścianie, zaś w razie niepowodzenia mogłem przyzwać ludzi na pomoc.
I tu fajerwerk wyszedł mi bokiem. Okazało się bowiem, że nie mam już sił do najsłabszego nawet zaklęcia.
Kiedy to zrozumiałem, nastała jedna z najważniejszych minut mojego życia. Życia dziedzicznego, trzynastoletniego maga, ulubieńca losu, przekonanego, że świat stworzono tylko dla niego.
Chłód. Ciemność. Strach przed śmiercią.
Mogłem jedynie pluskać się w lodowatej wodzie, czekając aż jakaś poranna gospodyni wybierze się nabrać wody, a do tego czasu, według najbardziej optymistycznych obliczeń, pozostawały jeszcze trzy godziny. Zaczęły mnie łapać skurcze. Pływać umiałem nieźle, jednak lodowata głębia studni zdawała się mnie zasysać, a złapać się za śliskie ściany nie było możliwości - ręce mdlały, paznokcie się łamały. Ogarnięty bólem i paniką zacząłem wrzeszczeć zdzierając gardło, resztkami sił wołać o pomoc i moje krzyki co chwila zmieniały się w bulgotanie.
Kto mnie usłyszał? Oczywiście Iw de Jater, któremu pół godziny wcześniej wrzuciłem węgielek w spodnie.
Kiedy zobaczyłem nad sobą ludzką twarz, moja radość była równie olbrzymia, jak druzgocące było rozczarowanie, które po niej nastąpiło. Rozpoznałem niedawnego przyjaciela; czekałem tylko, aż powie drwiącym głosem: co, doskakałeś się czarodziejku? No to się teraz popluskaj, a ja popatrzę, jak toniesz.
Wiedziałem, że powie coś w tym rodzaju. Gdyż na jego miejscu sam bym tak zrobił.
- Zaraz - ochryple powiedział Iw, z którego także wcześniej często się natrząsałem i to z upodobaniem. - Trzymaj się. Tylko się trzymaj. Zrzucę łańcuch.
Tonąłem.
Łańcuch upadł obok, nie byłem jednak w stanie go złapać. Wszystko, co mogłem zrobić, to chwycić go zębami, trzymając nos nad wodą.
- Schodzę... Schodzę, Hort...
Zardzewiały łańcuch nie był przystosowany do tego, by utrzymać ciężar odkarmionego trzynastoletniego wyrostka, jakim był młody Jater. Ciężki oddech mojego przyjaciela wypełnił studnię; zaczęły na mnie spadać grudki gliny z jego butów.
Metal był słony, z posmakiem krwi. Ten posmak zapamiętałem do końca życia.
Iw zanurzył się w wodzie obok mnie. Jego pasek wciął mi się pod pachy. Iw przywiązał mnie i zaczął się wspinać. Teraz spadały na mnie lodowate krople, a ciężki oddech Iwa co chwilę zmieniał się w przygłuszony jęk.
Potem łańcuch przestał się szarpać i zabrzęczał kołowrót, iw był silnym chłopcem, a ja na szczęście byłem szczupły. Udało mu się wytaszczyć moje skostniałe, przemokłe ciało.
Wszystko to pamiętałem już we fragmentach.
Latarnia w jego rękach. Oświetlona latarnią twarz, zakrwawione dłonie, wystraszone, współczujące oczy.
- Żyjesz?
Te same oczy patrzyły teraz z twarzy młodego sobiepana, groźnego barona Jatera.
- Pamiętasz?
- Pamiętam - odparłem, odchylając się w fotelu.
Powiadają, że w niektórych rodzinach do dzisiaj przestrzegane jest Prawo Wagi. Stara, barbarzyńska tradycja, wedle której człowiek, któremu uratowano życie, stawał się niemal niewolnikiem swego wybawcy, dopóki nie zdarzyła się sposobność wyrównania rachunków. Dziwnie żyli nasi przodkowie. Dziwne jest też to, że przestrzegając tak głupich tradycji, nie tylko przeżyli, ale też napłodzili potomków... Wychodzi na to, że od trzynastego roku życia, ja, dziedziczny mag ponad rangą, stałem się dłużnikiem jakiegoś prowincjonalnego barona.