- Ostrożnie, Julio, proszę cię, tylko ostrożnie - mówił Staś.
- Daj rękę... tu kamienie chwieją się pod nogami. Popatrz w dół, tam do morza wpada rzeczka, ta sama, na której jest wodospad.
- Alik, nie biegaj...
- Popatrz tam, delfiny, widzisz?
- Popatrz...
- A tu mewa - I tam...
Artysta demonstracyjnie nie zwracał na nich uwagi.
- Julka, dobrze ci tu jest? Powiedz prawdę, dobrze? Tu jest wspaniale, jak w bajce... Chcesz popływać na wodnym motocyklu?
A na jachcie? A na desce z żaglem - chcesz spróbować?
Chciała zatrzymać czas. Albo choćby sprawić, by ten obrazek - skała, morze, Staś i Alik - na zawsze zapisał się na jej siatkówce.
Na długo.
Alik miał gardło czerwone jak arbuz. Julia nawet się zdziwiła.
Gdzieś ty się przeziębił? Gdzieś ty się mógł przeziębić?
Syn jak winowajca wzruszał ramionami. Czoło miał gorące. Przemagając skrępowanie, Julia obeszła sąsiadów w poszukiwaniu termometru.
W trzecim z kolei mieszkaniu zlitowali się nad nią. Okazało się, że Alik ma trzydzieści osiem i pięć kresek.
Julia siedziała na skraju tapczanu. Ręce jej zupełnie opadły. W jednej chwili wszystko poszło w łeb. Zamiast długiego, wolnego dnia, zamiast spaceru do parku albo na plażę, czekało ją leczenie, apteka, płukanie gardła, a trzeba jeszcze przygotować śniadanie. I zjeść obiad...
- Uspokój się - łagodnie powiedział Staś. - Przestań panikować, strach na ciebie patrzeć. Nic strasznego się nie dzieje. Wiesz, jakie ja miewałem anginy w dzieciństwie?
Julia milczała. Ona też miewała anginy.
Staś poszedł do apteki. Przyniósł trzy buteleczki różnych płynów do płukania, miętowe cukierki, środek przeciwgorączkowy i cytrynę; Alik z męczeńskim wyrazem twarzy płukał gardło.
- Gdzie są moje kąpielówki? - Zapytał zafrasowany Staś.
- Na sznurku... - automatycznie odparła Julia. - Poczekaj...
A ty dokąd?
- Umówiliśmy się z Aleksiejem.
- Ale przecież Alik...
- Z Alikiem można pójść na spacer. Dobrze mu to nawet zrobi - pobędzie na słońcu... Niech coś zje i idźcie na spacer.
- Przecież ma temperaturę, powinien leżeć...
- Więc zbij mu temperaturę... Co tak na mnie patrzysz jak wół na malowane wrota? Nic strasznego się nie stało! Dzieciak się przeziębił. Kupiłem mu lekarstwa...
Pachniało octem.
Całe mieszkanko przesycone było zapachem octu. Na wpół zjedzona cytryna walała się na talerzu stojącym na pstrokatej ceracie. Starej, lepkiej ceracie, którą pokryty był kuchenny stół.
Alik miał już trzydzieści dziewięć stopni gorączki. Środki obniżające temperaturę nie działały; Julia siedziała na łóżku, metodycznie zanurzała szmatkę w misce z octem, wykręcała i przecierała blade czoło pod strąkami pozlepianych jasnych włosów.
- Mamo, nudzę się, poczytaj...
- Zaraz. Myślę, że trzeba wyrwać kartkę z zeszytu i skleić dom z oknami, żeby mogły w nim mieszkać papierowe ludziki...
- Mamo, gardło...
- Jeszcze popłuczemy.
- Nie chcę płukać! To płukanie już mi uszami wychodzi...
- Chcesz do lekarza?
- No dobrze, wypłuczę, ale ostatni raz.
W kuchni dopalał się zapomniany na ogniu czajnik.
Po dwóch dniach Alik poczuł się o wiele lepiej; może pomogły niekończące się płukania, a może zaczął działać biseptol. Syn wyrywał się na ulicę. Julia wymyślała mu coraz to nowe rozrywki, czytała do ochrypnięcia, budowała garaż z kartek z zeszytu, namalowała co najmniej pięćdziesiąt samochodzików...
Wieczorem nieoczekiwanie przyszli goście. Przynieśli całą torbę jedzenia, wino i owce. Alik jadł, aż mu się uszy trzęsły. Zdarli ze stołu klejącą się ceratę, przetarli szmatką zmatowiały plastik i rozstawili znalezione w kredensie szklanki.
- Świetnie się tu urządziliście - nie wiadomo czemu zachwycała się Ira.
- Morele wam tu dosłownie przez okno włażą - zadziwiał się Aleksiej.
Julia uśmiechała się z przymusem.
Alik długo nie chciał zasnąć. Kiedy w końcu się uciszył, Julia na palcach wyszła na balkon, gdzie już trzeci dzień kołysał się na wietrze jej suchy, zesztywniały od soli kostium kąpielowy.
W miasteczku dudniły dyskoteki; sześć naraz. Dobrze, że tu ich łomot niemal nie dochodził; w każdym razie dało się to jakoś znieść.
Goście wyszli około północy; na malutkim kuchennym stole walały się resztki jedzenia.
- Dlaczego się tak zachowujesz? - Pytał Staś. - Obrazili się. Jakbyś nimi gardziła; jakbyś nie chciała siadać z nimi przy jednym stole.
- Jestem zmęczona, Staś. Poza tym Alik jest chory.
- Alik już jutro będzie biegać jak źrebak... Nie mogłabyś chociaż przez pół godziny nie mieć takiej skwaszonej miny? Tej męczeńskiej zmarszczki na czole?
- Gdybyś więcej myślał o swoim synu... - powiedziała Julia przez łzy.
Staś na długo zamilkł.
Potem podszedł do okna. Patrząc na jego plecy, Julia ze strachem zrozumiała, że teraz, na jej oczach, budzi się do życia gnom.
Przez wszystkie te dni chodził gdzieś w pobliżu - i teraz, nieostrożnym słowem, sama go przywołała. Wyobraziła sobie coś strasznego; Staś odwraca się, a w jego oczach...
- Uważasz, że nie myślę o swoim synu? - Zapytał Staś, nie odwracając się. - To chciałaś powiedzieć?
- Nie - odparła ugodowo, niemal błagalnie. - Chodźmy spać... naprawdę jestem bardzo zmęczona.
Staś spojrzał na nią posępnie. Oczy miał zmęczone i smutne, ale gnoma...
Gnoma nie było?
Julia wstrzymała oddech.
„Ondra (bez przydomk.). Pochodź, niezn. Pełnił sł. u nieżyjącego ks. Driwegocjusa...”
Opuściliśmy miasteczko Drekol w pośpiechu i pewnej niesławie. Rozbójnicy są narodem pamiętliwym; wstyd się przyznać, ale nie zdążyłem nawet zamówić nowych butów. Musiałem wsiąść do podróżnej karety - a wyruszaliśmy wczesnym rankiem, gdy miłośnicy nocnych hulanek są już w większości pijani lub śpią - jedynie z pozorem butów, a dokładniej mówiąc, w zaklęciu udającym buty. Dopiero po dwóch dniach podróży, po przybyciu do w miarę przyzwoitego miasteczka, znalazłem warsztat szewca i sprawiłem sobie nowe.
Jakie to było szczęście!
Potem, poskrzypując nowymi butami, znalazłem kuźnię i zamówiłem u kowala małą klatkę z tak grubymi i gęstymi prętami, by nie mógł przecisnąć się przez nie nawet mały dziecięcy paluszek. Kowal uznał, że podróżuję z jakimś dzikim i niezwykle niebezpiecznym zwierzęciem; próbował nawet ostrożnie się wywiedzieć, żmija to, czy salamandra?
W klatce zamieszkała sabaja. Żadne zwierzę, najbardziej nawet drapieżne i złośliwe, nie było w stanie sprawić swemu właścicielowi tylu kłopotów; przeżarte przez rdzę łańcuchy rwały się razem z nałożonymi na nie zaklęciami, a dębowa skrzynia butwiała niczym grusza. Coraz trudniej było mi ukrywać sabaję przed Orą, postanowiłem więc skończyć z idiotycznymi tajemnicami.
To odkrycie wstrząsnęło Orą znacznie bardziej, niż się spodziewałem.
- Zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan posiada, Hort? Zdaje pan sobie sprawę, jaką to przedstawia wartość?
- Pani również nie ma o tym pojęcia - rzekłem z mądrym uśmieszkiem.
- Ja też nie mam pojęcia - przyznała Ora. I zmierzyła mnie podejrzliwym wzrokiem. - Niech się pan przyzna... Ma pan jeszcze jakiegoś asa w rękawie? Garstkę Rdzennych zaklęć? Może jakiś zabójczy artefakt?