Выбрать главу

Jesień przyszła na dobre w jeden dzień, a właściwie w jedną noc.

Kroczyłem żółtą, usypaną cytrynowożółtymi liśćmi ścieżką ku solidnemu, zrobionemu z całych belek budynkowi. W moją stronę biegły dzieciaki w różnym wieku; te w głównym nurcie popychały się i hałasowały jak przystało, kilku chłopców maszerowało jednak z dala od wszystkich, cicho i rzeczowo jak dorośli.

Od razu poznałem, kim są. Ofiary rodzicielskich ambicji. Przyszli magowie mianowani.

Dzieci poświęcają swe dzieciństwo, a młodzi ludzie młodość, by ustalać pogodę, usuwać z pół szkodniki, zamawiać zaprawę murarską na trwałość; by wykonywać całą tę nieefektowną, nudną pracę. Każdy, kto nie jest magiem z urodzenia, drogo płaci za opanowanie sztuki rzucania zaklęć; widziałem, jak na mnie patrzyli. Dysponując najmniejszą nawet magiczną wiedzą, musieli rozpoznać we mnie dziedzicznego maga.

Biedne dzieci.

Ich wolni od trosk rówieśnicy, jakimi magowie nigdy się nie staną, spoglądali na mnie ze zwykłą ciekawością, bez zawiści czy wrogości. Uważając mnie zapewne za czyjegoś idącego do szkoły ojca.

Przez chwilę - krótką chwilkę - poczułem prawdziwy żal, że nie mam syna. Że nie mogę usiąść na podsuniętym przez nauczyciela fotelu i z dobrodusznym, odrobinę przypochlebnym uśmiechem oznajmić, że przyszedłem rozmówić się w sprawie nowego ucznia.

Stał na progu; niemłody już człowiek w wymiętym, płóciennym ubraniu. Kołnierz białej koszuli związany był ciemnym sznurkiem; ten szczegół w innych okolicznościach mógłby się wydać elegancki, jednak na progu wiejskiej szkoły wyglądał co najmniej dziwnie - jakby nauczyciel ostatecznie zdecydował się powiesić.

Omal nie spytałem z przyzwyczajenia o zdrowie jego sowy. Brakowało mi tylko, by się obraził.

Uśmiechnął się wymuszenie. Z niepokojem przenosił spojrzenie z mego żółtego oka na błękitne i z powrotem.

- Czym mogę słu...

Zaciął się. Zmrużył oczy jak krótkowidz.

- Hort?!

- Cieszę się, że pana widzę, zacny panie Goris - rzekłem.

- Zupełnie się pan nie zmienił, sowa mi świadkiem.

* * *

Niezmienne atrybuty długiej i nudnej nauki - wszystkie te tablice, rysiki, kredy, książki i wykresy - wprawiały mnie w przygnębienie. Oto leżący na skraju stołu podręcznik, gruby niczym sakwa lichwiarza; między jego stronicami zaschły wiosenne dni, kiedy kwitną jabłonie i można już biegać na bosaka po młodej trawie. Oto wskaźnik - ponabijane, niczym na rożen, tkwią na nim zimowe wyprawy na sanki, z rudym ogniskiem i błękitnymi cieniami na śniegu. Oto globus - mumia sprężystej, skórzanej piłki. Westchnąłem.

- Cóż za spotkanie, Hort... to znaczy, chciałem powiedzieć, panie zi Tabor... Nie oczekiwałem... Nie sądziłem nawet...

Rzeczywiście niemal się nie zmienił. Miałem wrażenie, że minęły całe wieki od czasu, gdy siedziałem w ławce; że minęły całe epoki, zmienił się świat... A niewysoki, przysadzisty człowieczek nie raczył nawet jak należy posiwieć.

Przyjemnie było obserwować, jak zmienia się jego stosunek do mnie. Z nieznajomego maga, niepożądanego i niebezpiecznego gościa, zacząłem zmieniać się dla niego w byłego ucznia, w tego chłopca, któremu sumiennie wbijał do głowy wiedzę z dziedziny geografii, historii i nauk przyrodniczych. Wpatrywał się we mnie, szukając znajomych rysów i zmieniał się powoli z wystraszonego obywatela w surowego, władczego i pełnego godności Nauczyciela. A kiedy usadowił się za nauczycielskim stołem i zaproponował mi, bym usiadł w pierwszej ławce, sam poczułem się jak uczeń i przez chwilę przeraziłem się nawet, że znowu każe mi wkuwać!

Przez jakiś czas patrzyliśmy na siebie w milczeniu.

Człowiek, który siedział teraz przede mną, całą młodość spędził na wyprawach i ekspedycjach. Na geografii znał się nie tylko; z książek, nie został jednak profesorem - przez knowania konkurencji, uniwersyteckich szczurów. Potem zdrowie nie pozwalało I mu już spać na śniegu, ani prażyć się na słońcu; został nauczycielem i w swoim czasie przekazywał wiedzę zarówno mnie, jak i młodemu Jaterowi. Pamiętam, jak pewnego razu, praktykując magię, podczas lekcji zamieniłem profesora w warana; pamiętam, że nawet nie drgnął i kontynuował wykład, wciąż tym samym miarowym, pouczającym tonem, choć rozdwojony język silnie mu w tym przeszkadzał. Byłem zachwycony opanowaniem nauczyciela i nigdy już nie dokuczałem mu swymi sztuczkami.

- Jesteś już dorosły - rzekł z nieco wymuszonym uśmiechem. - Nie przeszkadza ci, że zwracam się do ciebie na ty?

- Oczywiście, że nie. - Pokiwałem głową nieco zbyt energiczne, niż należało. - Pozostaliśmy przecież przyjaciółmi?

- Mam nadzieję. - Tym razem nauczyciel uśmiechnął się już pewniej. - Jak się ma... baronet Jater?

- Od dawna jest już baronem - oznajmiłem z westchnieniem.

- Ooo - wydał nieokreślony dźwięk nauczyciel. - A pan, Hort...

- „Hort” - uśmiechnąłem się.

- Hm. - Kaszlnął. - Trudno mnie było odnaleźć?

Wzruszyłem ramionami, sugerując, że magowie nie miewają z tym trudności; w rzeczywistości faktycznie musiałem się trochę potrudzić.

- Widzę, że arystokraci i magowie dali się panu we znaki? - rzekłem z uśmiechem, rozglądając się po skromnie urządzonej, przestronnej klasie.

Mój rozmówca zachował powagę.

- W pewnym stopniu, Hort... Jeśli pan... Jeśli mnie rozumiesz. Magowie i arystokraci dobrze płacą, wyobraź sobie jednak, co to za przyjemność: uczyć fizyki twego przyjaciela, Iwa.

- Wyobrażam sobie - rzekłem.

- Tak - ożywił się nauczyciel. - A tutaj... życie jest bardziej skromne, mniej wymagające, nie ma też jednak tyle pretensji... Spokojni, wiejscy chłopcy...

Ktoś zastukał do drzwi; chwilę później w klasie pojawiła się pokaźnych rozmiarów, nalana twarz, a za nią brzuszek ozdobiony złotym łańcuszkiem.

- A, jest pan zajęty, Goris?

Był to mianowany mag drugiego stopnia. Najprawdopodobniej miejscowy komisarz; najwidoczniej „spokojni, wiejscy chłopcy” zdążyli już roztrąbić, że w szkole pojawił się z wizytą jakiś dziedziczny mag ponad rangą.

Nauczyciel poruszył się na krześle. Nieswojo było mu usprawiedliwiać się, wyjaśniać kim jestem; nie chciał opuszczać mnie dla rozmowy z komisarzem; w żaden też sposób nie mógł jednak zignorować gościa.

- Ależ nie. - Uniosłem ręce, demonstrując maksimum dobrej woli. - Poczekam, panie Goris. Rozumiem, jak pan jest zajęty... Poczekam, ile będzie trzeba.

W oczach imponującego jegomościa pojawiła się niepewność. Jeszcze nigdy nie spotkał tak spolegliwego dziedzicznego maga.

- Pan Hort zi Tabor, mój były uczeń - przedstawił mnie nauczyciel ze zmieszaniem, ze wszystkich sił starając się nie pęknąć z dumy.

Komisarz rozpłynął się w nieszczerym uśmiechu.

- Niezmiernie miło mi pana powitać, kolego... Na minutkę porwę pana Gorisa - jeśli nie ma pan nic przeciwko temu?

Znalazł sobie kolegę.

Uśmiechnąłem się.

Drzwi zamknęły się za nimi i zostałem sam w przestronnej klasie; wprost przede mną, na brzegu nauczycielskiego stołu, leżały książki w czarnych, jednolitych okładkach. Unosił się nad nimi lekki zapach magii gospodarczej.

Z nudów sięgnąłem po pierwszy lepszy tom.

„Czy widziałeś, młody przyjacielu, jak sikorki walczą o wywieszony za oknem kawałek słoniny? Wiem, że widziałeś. Czy zauważyłeś, jak różnie się zachowują? Jeden ptak próbuje się najeść, drugi ma dość siły, by odgonić go od pokarmu, a trzeci kręci się w pobliżu, demonstrując siłę... Ten trzeci zawsze zostaje głodny.

Ten trzeci jest uosobieniem błędu początkującego maga. Gdy mu polecić, by cisnął błyskawicę, myśli o błyskawicy; gdy mu polecić, by wywołał deszcz, myśli o deszczu. Myśli o zewnętrznej stronie zadania, sypie zaklęciami i jest bezsilny. Nim zdecydujesz się na magiczne działanie, mój przyjacielu, powinieneś całym sercem poczuć, czego chcesz. Powinieneś dokładnie wiedzieć, co chcesz osiągnąć; nie ogólnie, a właśnie teraz, w tej chwili. Nie myśl o deszczu, lecz staraj się napoić zasiewy. Nie myśl o błyskawicy, lecz życz wrogowi śmierci.