Czym powita mnie Ondra Naga Iglica?
Czy naprawdę jest preparatorem?
Mrówka była zmęczona. Poruszała się coraz wolniej, czasem całkiem się zatrzymywała; starszy Korszun przygryzał wargi z napięcia.
Próbując się rozluźnić, zacząłem myśleć o czymś innym; i nagle jasno uświadomiłem sobie, że hotelarz, nad którym tak się znęcałem dzisiejszego ranka, wcale mnie nie oszukał. To ja pomyliłem się w rachunkach. Ta srebrna moneta wchodziła w opłatę za dwa pokoje.
A więc mnie nie okłamywał. Srebrna moneta przyrosła mu do czoła i odrywanie jej bez magicznej pomocy nie miało najmniejszego sensu. W ten sposób chciałem raz na zawsze oduczyć go oszustwa.
A on wcale nie kłamał..
Oblał mnie zimny pot.
Próbowałem nawet wstać, lecz się rozmyśliłem.
Za późno. Dotarłem już niemal do Marmurowych Jaskiń. Od dawna nie ma mnie już w tym mieście, w tym pokoju... Dzielą mnie od Ory długie dni podróży.
Mrówka, ledwie powłócząc nogami, dotarła do Marmurowych Jaskiń.
Korszun podniósł ręce wyżej.
- Sza... nowny pa... nie - rzekł z trudem. - Do., tarł pan... Naprzód!
Lniane zasłony rozchyliły się, uniesione podmuchem wiatru.
Wciąż przyciskając do piersi swe skarby, ruszyłem naprzód.
I sturlałem się z niezbyt stromego, lecz niezwykle kamienistego zbocza.
* * *
Magiczna etyka to system norm obyczajnego zachowania się magów, ich obowiązków względem magicznego stowarzyszenia i siebie nawzajem. Najważniejszym kryterium magicznej etyki jest stosunek maga do własnej magicznej godności. Wszystkie zamierzone działania, poniżające maga we własnych oczach, uważa się za nieetyczne.
Zmuszanie maga dowolnego stopnia do jakiegokolwiek działania uważa się za nieetyczne.
Prośbę o pomoc, zwracanie się jednego maga do innego maga, niepoparte umową (to znaczy prośba o bezinteresowne działanie na rzecz proszącego), uważa się za nieetyczne.
Trzeba będzie zażądać zwrotu połowy pieniędzy, myślałem ze znużeniem. A gdyby tu była przepaść?
Prawe ramię wciąż jeszcze bardzo mnie bolało.
Siedziałem na grubej warstwie brunatnozielonego mchu. Miałem dreszcze. Nie były jednak wywołane zimnem. Miejsce okazało się bardzo niezdrowe. Jakby wiele lat temu rył tu monstrualny kret; kopał, czując do swojej pracy narastający wstręt, a potem zdechł, przeklinając wszystko na świecie i jego gnijące ścierwo rok po roku napełniało powietrze miazmatami.
Jeszcze nie tak dawno byłem pewien, że w okolicy Marmurowych Jaskiń na pewno znajdują się jakieś osady, jacyś miejscowi mieszkańcy. Pewność najpierw zamieniła się w nadzieję, a potem całkiem stopniała. Nie było widać ani słychać ptaków, zwierząt czy nawet świerszczy. Rzadkie drzewa, z długimi rosochatymi konarami wyglądały jak zastygłe w przerażeniu rzeźby. Niska warstwa nieprzeniknionych chmur nie dawała szans na zobaczenie słońca. Pół godziny temu - pół godziny prawdziwego czasu - siedziałem jeszcze w piwnicy Korszuna. A trzy godziny temu znęcałem się nad gospodarzem zajazdu, który być może w całym swym długim życiu nikogo nie oszukał, i nie oszuka, nawet na miedziaka.
Zgrzytnąłem zębami i wstałem. Choć sińce i zadrapania bolały i doskwierały, byłem gotów iść; gdybym tylko wiedział w którą stronę.
Złapał mnie atak kaszlu i usiadłem znowu. Stworzyłem biegacza; miał oczy na dwóch szypułkach i żylaste, długie nogi. Lekkim kopniakiem nadałem szpiegowi przyspieszenie: naprzód, dookoła i znowu do przodu.
Potem położyłem się na plecach, zamknąłem oczy i zacząłem patrzeć.
Biegacz pędził w podskokach, przez co obraz też podskakiwał. Ani śladu ludzkiej osady, ani szczegółu pejzażu, o który można by zaczepić wzrok. Wokół rozpościerały się włości wciąż tego samego zdechłego kreta: jamy, wgłębienia, mech, kamienie i rzadkie drzewa, które zaczęłyby chyba wrzeszczeć z przerażenia, gdyby tylko miały usta. Poleciłem mojemu obserwatorowi, by skręcił w prawo i obszedł mnie szerokim kręgiem; szpieg usłuchał, zrobił ostry zwrot i nagle przepadł.
Usiadłem. Czułem się, jakby mnie ktoś smagnął po oczach. Nie było wątpliwości, że biegacz zginął gwałtowną śmiercią.
Otworzyłem futerał z karą. Trudność polegała na tym, że do Stworzenia nowego biegacza potrzebowałem obu rąk, a gliniana pokraka, dająca poczucie względnego bezpieczeństwa, bardzo przeszkadzała w manipulacjach.
Nowy szpieg był mniejszy i miał maskującą barwę mchu. Zamiast dwóch wieloczłonowych nóg miał ich sześć, za to krótkich. Posłałem go prosto na miejsce zguby jego poprzednika.
Tym razem oczami szpiega udało mi się obejrzeć niewielki, czarny otwór w ziemi, przykryty długimi kosmykami trawy. Tego, kto w ślad za pierwszym zniszczył też drugiego szpiega, znów nie udało się zobaczyć.
Trzeciego szpiega już nie robiłem. Podniosłem się, zarzuciłem na ramię torbę podróżną (kant stalowej klatki boleśnie wpił mi się w plecy), lewą ręką wygodniej chwyciłem glinianą maszkarę i ruszyłem śladem zabitych biegaczy.
Gałęzie powykrzywianych drzew wymownie i złowieszczo zaskrzypiały, co było tym zabawniejsze, że ani wiaterku, ani podmuchów w przyrodzie się nie obserwowało. Nie wiadomo skąd pojawiła się mgła i zaczęła się zagęszczać z niezwykłą szybkością. Niezależnie od tego, kim był władca tego kreciego królestwa - miałem nadzieję, że jest nim Ondra Naga Iglica - spotkanie z nim było coraz bliżej.
Nie zdążyłem przejść nawet dwudziestu kroków, gdy naprzeciw mnie z mgły wynurzył się zabójca.
Zewnętrznie przypominał dziecięcą piłkę i unosił się nad ziemią na poziomie moich oczu. Przez grubą, zielonkawą skórę prześwitywało zaklęcie kat; zaparło mi dech. Nigdy jeszcze nie spotkałem się z tak jednoznaczną, bezpośrednią i okrutną żądzą zabijania. Dotychczas nawet moi najgorsi wrogowie nie posuwali się do czegoś takiego.
Powstrzymując drżenie, uniosłem rękę z glinianą maszkarą. Jakby demonstrując ją zielonej kuli. Choć zaklęcie niczego nie mogło widzieć i na nic nie chciało patrzeć.
Było proste jak topór i równie bezlitosne.
Błysk! Nie utrzymałem się na nogach i usiadłem.
Przez jakiś czas zielona kula wciąż unosiła się nad moją głową. Potem pękła, jakby w zielonym miąższu na chwilę otwarły się czerwone usta.
I nic się nie stało. Rozszedł się jedynie specyficzny zapach, ni to kwiatów, ni to zgnilizny. Nie zastanawiając się nad tym, co robię, przytknąłem glinianą maszkarę do suchych warg i pocałowałem wstrętną głowę.
Rozwiązanie było coraz bliżej, nie należało się jednak spieszyć. Odkryli mnie, zamierzali zabić, jednak im się nie udało. Co będzie dalej?
Przez długi czas nie działo się nic.
Mgła rozwiała się tak samo szybko, jak się pojawiła. Włóczyłem się po wzgórzach, poszukując odnalezionego przez biegacza otworu w ziemi. Przysiadałem aby odpocząć, przysłuchiwałem się, czekałem, stworzyłem w końcu jeszcze jednego szpiega, który bezkarnie ganiał po całej okolicy, dopóki nie wyczerpała mu się energia.
Władcę wzgórz jakby smok zlizał.
Czyżby zasada zmniejszonej podatności obróciła zaklęcie zabójcę przeciw swemu twórcy? Czyżby Ondra Naga Iglica leżał teraz gdzieś w podziemiach porażony własnym zaklęciem, a ja miałem nigdy nie dowiedzieć się czy to on był Preparatorem?
A może to nie Ondra nasłał na mnie zabójcę; może zupełnie inny mag uwił sobie gniazdko pod wzgórzami, a ja nigdy nie dowiem się, kto to był?
Czas mijał, niewidoczne słońce opuszczało się coraz niżej, a ja wahałem się między ulgą a rozczarowaniem. Może mieszkaniec Marmurowej Jaskini po prostu przyczaił się i czeka, kiedy odejdę?