Zaś tego, co zdarzyło się z jej mężem, nie można było zrozumieć ani wyjaśnić. Dom, który miał na imię Staś, wciąż stał w tym samym miejscu, nie zmienił się jego numer, fasada, ani dach. Jednak ten, kto stał w oknie i patrzył na Julię, odszedł w głąb pokoju. Na jego miejsce wynurzył się z półmroku nieznany, straszny i obcy człowiek; przy oknie stał teraz złowieszczy gnom, który przylgnął do tego okna i wrósł we framugę. Domyślała się, że już na zawsze; wiedziała, że na zawsze i nie miała już siły się okłamywać.
Dlaczego to się stało? Dlaczego stało się to właśnie teraz?
- Sama jesteś temu winna, Julia. Sama do tego doprowadziłaś. Jestem mężczyzną i nie pozwolę, by mnie tak traktowano.
Przecież dotychczas też zdarzały im się sprzeczki. Bywały też powody do kłótni, o wiele bardziej poważne. Jednak tego, co wydarzyło się wczoraj, nie da się w żaden sposób wyjaśnić. Nie było ku temu najmniejszego powodu. Na prostej drodze.
W obecności innych ludzi, moich znajomych... nazwałaś mnie, tak naprawdę, durniem, podałaś w wątpliwość moją troskę o zdrowie syna...
Skąd ten patos? Te kanclerskie zwroty? Przecież nigdy tak nie mówił!
Po wejściu na pomost uśmiechnęła się i powiedziała mniej więcej tak: Staś, to chyba niezbyt mądre tak tu siedzieć cały dzień na słońcu; chodźmy coś zjeść, przecież Alik nie jadł jeszcze porządnego obiadu...
Może powiedziała to nieodpowiednim tonem?
Co ona powiedziała?! Gdyby milczała, gdyby siedziała pod parasolem do wieczora, może gnom odszedłby swoją drogą? I nic by się nie stało?
Kto go wywabił? Słońce? Zmiana klimatu? Głupia Ira? Samolubny Aleksiej. Jej nieostrożne słowa? Choroba Alika?
Kto go przywołał?!
Dzieciaki skakały w takt muzyki. Migały lampki: zielone, żółte, czerwone.
Co takiego powiedziała? Czy naprawdę było to obraźliwe i krzywdzące?
Łomot. Nie, niebo jest na razie na swoim miejscu. To tylko kolejna piosenka.
Trzeba przywykać.
Dlaczego?! Skąd ta straszna metamorfoza? Dlaczego nic nie może zwrócić jej męża, człowieka, którego kocha?
Zaraz rozryczy się na dobre... Nie, tylko nie to. Trzeba się trzymać. Nie będzie ryczeć i łzy też zaraz jej wyschną. Będzie musiała zaprowadzić Alika do domu, położyć go do łóżka, skłamać coś o ojcu, że wyjechał w ważnych sprawach, i do rana leżeć pod kołdrą, wsłuchując się w kroki na schodach, w skrzypienie klamki.
Potem spakują się w milczeniu.
Potem wrócą do domu i po drodze Alik wszystko zrozumie.
Potem.
Każda rzecz w jej życiu ma w sobie cząsteczkę Stasa; ile czasu minie, zanim wymieni te wszystkie rzeczy na nowe? A z tych, które zostały, wytrzęsie, wybije widmo tego człowieka?
Ile czasu minie, zanim zapomni jego zapach?
Człowiek, który stał się jej cząstką, teraz powoli się od niej oddziela. Pomału rwie się skóra, niespiesznie trzaskają nerwy.
Osiadają i pękają kamienie. Znikają wodospady, wysychają fontanny; wywracają się stuletnie platany, ich korony toną w ziemi, a brzydkie korzenie wyciągają się do nieba.
Z mętnego zbiornika sterczą łapy zdechłych łabędzi. Tylko czarne łapy.
To koniec.
Duma zmieniła się w pychę, godność w egoizm, stałość w histeryczny upór, siła w brutalność, rozum w bezduszność, a miłość...
Boże, w jakąż odrażającą pokrakę zmieniła się jego miłość.
Tam, w ciasnej łazience i tutaj, na rozległym, betonowym placu tanecznym.
I tu, w pociągu, który wiezie ich do domu.
Do ich, z synem, rozbitego domu.
I nie ma nikogo, kogo można by spytać, za co to wszystko i dlaczego tak się stało. I nie ma żadnego sposobu, by przegnać tego złowieszczego gnoma z zajętego przez niego okna, wyrwać go jak ropiejący ząb i pozwolić, by zmieniona osobowość Stasa wróciła do normy.
Gdyby to było możliwe. Gdyby tylko...
Cicho dzwoniła łyżka w pustej szklance. Julia wyjęła ją i położyła na porysowanym, białym stoliku:
- Aleczku... Mógłbyś odnieść szklanki?
Syn milczał. Blady i zasępiony siedział wciśnięty w kąt i z roztargnieniem wyglądał przez mętne okno, za którym migały słupy, pnie, jakieś ogródki, znów pnie i przewody wysokiego napięcia.
Trzecie miejsce w ich przedziale było puste. Na czwartym jechał opalony staruszek, wracający z sanatorium.
- Aleczku - powtórzyła Julia z naciskiem, jakby od spełnienia jej prośby zależało coś ważnego. - Proszę, odnieś te szklanki.
- Dlaczego nie słuchasz mamy? - nie w porę wmieszał się staruszek.
Alik rzucił na nią posępne spojrzenie; Julia odwróciła wzrok. Był podobny do ojca, bardzo podobny. Szczególnie teraz.
Jak mu to wytłumaczyć? Jak to, co się stało, odbije się na jego życiu?
Co będzie, jeśli kiedyś z oczu doroślejącego syna popatrzy na Julię zły gnom?
I będzie za późno, by cokolwiek wyjaśniać. Bo nie da się rozmawiać z dżumą, albo prosić o coś lawinę.
Zamyśliła się na sekundę, a minęła już godzina. Za oknem ciemnieje; Alik siedzi wlepiając wzrok w swoje odbicie, a staruszek, straciwszy nadzieję na nawiązanie rozmowy, posapuje sobie na górnej półce.
A druga półka jest pusta.
Coś cudownego zamieniło się w koszmar. Czas wlecze się, jak ciasto z dzieży, jednak nie da się go, w przeciwieństwie do ciasta, zebrać i wepchnąć z powrotem.
Gdzieś tam, u końca niezmierzonego łańcucha z godzin i minut, została poprzednia rodzina Stasa, jego żona i córka z pierwszego małżeństwa.
Słupy, pnie, przewody. Migający za oknem zmierzch.
Gdyby to cofnąć. Gdyby tylko można było...
Gdyby...
Rozdział piąty
Padał deszcz. Późną jesienią zjawisko bardziej niż powszednie.
Wpadłem na stację pocztową zabłocony, złowieszczy i zarośnięty czarną szczeciną. W polerowanej, stalowej tarczy zdobiącej kominek przez sekundę odbijała się moja straszna gęba: niebieskie oko było mętne i jakby martwe, żółte gorące, złe i nienasycone.
- Gospodarzu! Najlepszą karetę!
Jakieś zamieszanie z prawej i lewej; niezrozumiałe mamrotanie. Wyszczerzyłem zęby i wyrosłem do sufitu. Źle obliczyłem odległość i uderzyłem głową w belkę. Tak, aż z bólu pociemniało w oczach.
- Koni nie trzeba, mówię. Najlepszą karetę, osie, albo pożałujesz, że się urodziłeś!
Wszyscy obecni w pomieszczeniu rozpełzli się, gdzie kto mógł. Pod stoły, pod schody prowadzące na piętro. Zrobiło mi się duszno. Pocierając guza podszedłem do drzwi, opadłem na czworaki i wyszedłem. Za progiem wróciłem do zwykłych rozmiarów.
Od czasu, gdy brunatny mrok Marmurowych Jaskiń zmienił się w światło dnia, upłynęły dwa tygodnie. Dwa długie, męczące i puste tygodnie. Mógłbym przemienić się w sokoła i zdać na siłę skrzydeł. Jednak wciąż miałem przy sobie tę przeklętą Karę. Podobnie jak drogocenne kamyki, których nie mogłem tak po prostu wyrzucić.
Karetę w końcu wytoczyli. To się nazywa najlepsza?! Powinna zresztą dojechać. Do miejsca, w którym będę mógł zdobyć bardziej odpowiednią.
Holoble sterczały w niebo. Jak ręce wyciągnięte w oczekiwaniu łaski.