* * *
Zaraz po przestąpieniu swojego domu, zbiegłem do piwnicy do drogocennego słoja.
Podstawka do obuwia próbowała zdjąć ze mnie but; wymierzyłem jej dość grubiańskiego kopniaka. Czas był na wagę złota; wróciłem do domu nie po to, by odpoczywać. Przyszedłem po pieniądze.
Nieprzyjemnie zaskrzypiały źle naoliwione zawiasy. W rudobrunatnej ciemności szklany słoik wyglądał, jakby zrobiony był z zardzewiałego żelaza.
Chlupnęło mi pod nogami. Poślizgnąłem się i cudem utrzymałem równowagę. Spojrzałem w dół.
Na podłodze pobłyskiwała oleista, brunatna kałuża. Pachniało błotem; zatęchłym i martwym, bez jednej żaby.
Spojrzałem na słoik Szczelina nie rzucała się w oczy. Można ją było wziąć za nierówną rysę na szkle. Była to jednak szczelina. Okrągłe naczynie pękło jak przekrojony owoc. Już wszystko rozumiejąc, nie mogąc w to jednak uwierzyć, zdjąłem ciężką pokrywkę z pieczęcią Taborów. Wnętrze słoja ziało pustką.
Wilgotną zgnilizną.
Nie miała ona nic wspólnego z pieniędzmi.
* * *
Nigdy nie miałem sentymentalnych uczuć związanych z domem. Zresztą, ostatnimi czasy doświadczałem wielu nowych dla mnie uczuć.
Kiedy zapłonął kominek, ogrzewając wychłodzone ściany, kiedy usiadłem w fotelu, zaświeciłem unoszące się pod sufitem lampki i wyciągnąłem nogi na ławeczkę, przez minutę wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Nie wygrałem Kary, nigdzie się nie ruszałem i nikogo nie spotykałem. Lato się skończyło, nastała jesień, nic poza tym.
W okienne szkło ktoś zabębnił, często i ponaglająco. Skrzywiłem się i nie podnosząc z fotela uchyliłem okno, wpuszczając wilgotny wiatr i małą, akuratną wronę.
Miała kompletnie zagubiony wzrok. Była młoda, niedawno przestała być pisklęciem. Nigdy nie miała do czynienia z magami, bała się przymuszenia i nie wiedziała, że po wypełnieniu misji pogonię ją na cztery wiatry.
Wziąłem ją w obie ręce - miała mokre pióra - i patrząc w półotwarty dziób, rzekłem:
- Iw, przyjechałem, rad będę się z tobą spot...
I wtedy sobie przypomniałem: trawa, koniki polne, maleńkie słońce za ramieniem Jatera, szczęk stali, strach przed śmiercią i zaklęcie ochronne, rzucone w tajemnicy przed lwem.
Jak mogłem zapomnieć?!
Baronowa. Jej bezwolne, jakby ulepione z ciasta ciało. „Nie odczuwa pan radości z gry?”. „Odpłacam pięknym za nadobne”.
- Odwołuję - powiedziałem do wrony. - Znikaj.
Uwolniona od mojej woli przez chwilę miotała się pod sufitem. Za trzecią próbą wyleciała przez okno, a ja zasunąłem rygiel. Było zimno.
Okazuje się, że przyjaciela też straciłem. Już dawno. W chwili, kiedy z dzieci zmieniliśmy się w młodzieńców. Ja byłem magiem ponad rangą, a on kim? Wiejskim zakutym łbem, drobnym baronem.
Nie, z głodu nie umrę. Dom i ogród nakarmią mnie i obsłużą. Składek do Klubu Kary też nie będę już płacił; wystarczy, że raz mi się „poszczęściło”. Oczywiście wyjazdy do stolicy, a tym bardziej projekcyjne podróże, są teraz nie na moją kieszeń, czy raczej słój.
Z drugiej strony, czy było mi źle, kiedy żyłem sam dla siebie i nigdzie nie wyjeżdżałem? Wręcz przeciwnie; było mi lepiej niż teraz.
Gdyż gorzej niż teraz być już nie mogło.
Rozległo się stuknięcie w drzwi wejściowe. Kogo tam sowa niesie? A może to tylko wiatr.
Stuknięcie się powtórzyło; niepewnie, jakby z inercji.
- Wpuścić - rzekłem szeptem.
Przeciąg zakołysał płomieniami świec, drgnęły lampy pod sufitem. Podskoczył płomień w kominku.
Stanął w drzwiach; od jego przemoczonego płaszcza wyraźnie czuć było psim zapachem. Zatrzymał się w milczeniu, jakbym to ja bez uprzedzenia wtargnął do jego domu. Jakbym to ja musiał wymyślać tematy rozmowy.
- Mój słój pękł.
Iw de Jater przełknął ślinę. Nie odezwał się jednak.
- Ora nie żyje - powiedziałem, odwracając się. - Nie żyje. Tak to wygląda.
Jater zrobił dwa kroki. Zatrzymał się za oparciem mojego fotela. Głośno wciągnął powietrze.
- Co się z nią... Jak...?
- Nie wiem - powiedziałem szeptem. - Nie było mnie przy niej.
Psi zapach wypełnił pokój od podłogi po sufit.
- Pożyczyć ci pieniędzy? - zapytał baron cicho.
Spojrzałem na niego.
Postarzał się. Na skroniach i brodzie pokazały się siwe włosy.
Patrzył na mnie z napięciem i jakby poczuciem winy, jak wzorowy uczeń, który nie odrobił lekcji.
- Hort... - Nie wytrzymał mojego spojrzenia i odwrócił wzrok.
- Mogę ci te pieniądze po prostu dać; nie będziesz mi musiał ich zwracać. Przecież wykosztowałeś się z mojego powodu...
- Zapłacisz mi honorarium? - zapytałem sarkastycznie.
- No co ty - zasępił się. - Ja po prostu... wybacz, Hort.
Z powodu baby... to znaczy... o mało cię nie zabiłem.
- To już nieważne, Iw - westchnąłem. - Tak naprawdę... Zresztą, to nie ma znaczenia.
* * *
…są takimi samymi poddanymi Północnej korony, jak ludzie innych stanów. Wszystkie punkty paragrafu „O środkach i karach” odnoszą się do nich w całej rozciągłości.
W przypadku szczególnie ciężkich przestępstw (zabójstwo członków rodziny królewskiej, czy uchylanie się od płacenia podatków w czasie wojny) w stosunku do osób z tytułem maga stosuje się karę więzienia do lat trzystu.
Magowie mianowani podczas przebywania w miejscu odosobnienia powinni być pozbawieni przedmiotu inicjującego (przedmiot zdaje się komisji atestacyjnej, która nadała danemu magowi magiczny tytuł).
Magowie dziedziczni powinni być umieszczani w specjalnie skonstruowanych, z uwzględnieniem ich magicznych zdolności, celach. W pomieszczeniach więziennych powinny być stworzone warunki zmuszające do ciągłego rozchodu sił magicznych (podnoszący się poziom wody, lub opuszczający się sufit, to jest czynniki, które mag, dla zachowania życia, musi powstrzymywać magicznym wysiłkiem). Mag pozbawiony pełnego zapasu sił, nie jest w stanie uwolnić się za pomocą aktywnych działań magicznych.
Przy tworzeniu ekstremalnych warunków w więzieniu dla magów należy przestrzegać zasady, że zagrożenie życia maga powinno dokładnie odpowiadać jego możliwościom, gdyż jest on skazany na odosobnienie, a nie na śmierć...”
* * *
Po przejściu dwóch przecznic - od momentu mojego przyjazdu do miasta nie minęło jeszcze pól godziny - zorientowałem się, że jestem śledzony. Najpierw szpieg byt jeden, potem było ich dwoje, w końcu nawet patrol, który spokojnie chodził po ulicy, zmienił kierunek i niespiesznie ruszył za mną. Zacząłem iść szybciej. Strażnicy, nie wiedzieć czemu, chwycili za broń i też przyspieszyli kroku.
Wyglądało na to, że ekscelencja pamiętał obrazę. Wyglądało na to, że ekscelencja został mylnie poinformowany, że zaklęcie Kary zostało już wykorzystane. Wyglądało na to, że niepotrzebnie przybyłem do stolicy. Czekały mnie przygody.
- Szanowny panie! Proszę chwilę zaczekać.
Nie zamierzałem czekać. Wręcz przeciwnie. Gwałtownie skręciłem w bramę, dałem nura za czyjś pusty wóz i nałożyłem powłokę. Patrol, szczękając bronią, pojawił się za minutę; podwórze wypełniło się przytłumionymi przekleństwami, zapachem potu i tytoniu. Strażnicy zerwali rozwieszoną bieliznę, śmiertelnie wystraszyli jakąś kobietę z drewnianym wiadrem, nie zwrócili jednak uwagi na brudnego, sześcioletniego berbecia, melancholijnie siedzącego pod płotem na worku z kamykami.
Odeszli. Siedziałem jeszcze przez chwilę. Potem wstałem, zarzuciłem worek na szczupłe, malutkie ramię, drugą ręką przycisnąłem do piersi futerał z Karą i zgięty pod wielokrotnie zwiększonym ciężarem, wyszedłem na ulicę.