Oglądana z dołu ulica robiła wrażenie. Grzmiały po chodniku ogromne nogi w wielkich, drewnianych buciorach; gdzieś tam, w górze, przepływały posępne twarze. Dawniej ich nie widziałem. Wcześniej wszyscy odwracali wzrok, widząc na ulicy szlachetnego pana maga.
- Ej, mały, gdzie leziesz? Gdzie twoja mama?
Porażała mnie fantastyczność, jakaś przypadkowość tego, co zachodziło. Gdzie jestem? Kim jestem? Po co idę? Dokąd? Czego chce ode mnie ten wysoki rzemieślnik z siwymi brwiami i nierówno podstrzyżoną, łaciatą bródką.
- No, idź sobie mały, idź, ja cię nie zaczepiałem. Idź, idź...
Zmieszał się. Czyżby poczuł strach? Dlaczego? Przecież tylko na niego popatrzyłem; po prostu spojrzałem z wysokości dziecinnego wzrostu.
Kulejąc i powłócząc nogami dotarłem do budynku klubu Kary. Zatrzymałem się, walcząc z nieprzyjemnym uczuciem, z chorobliwą pewnością, że kiedy tylko wejdę, pod zegarem w głębi sali za maleńkim stolikiem ukaże się Ora. Będzie siedzieć, z oczami pomalowanymi różnobarwnym tuszem. I pójdę ku niej przez całą salę.
Odwróciłem się i odszedłem.
* * *
Szedł po przeciwnej stronie ulicy. Nie od razu go poznałem. Mogłem go w ogóle nie poznać; bardzo się zmienił.
Podczas naszego pierwszego spotkania był przygnieciony nieszczęściem, które na niego spadło. Głos miał bezbarwny, jak brwi i wąsy, a jego twarz wydawała się nieforemną, białą plamą. Teraz wąsy miał jasne, brwi ciemne, a na policzkach grały mu rumieńce. Okazało się, że się śmieje. Śmieje! Idzie lekko, jak tancerz, trzymając pod ramię kobietę, młodą, śliczną i zakochaną. I szczęśliwą, na całą ulicę, na cały świat.
„Trzy i pół roku temu moja córka została porwana”.
To był on, handlarz ziołami. Na głowie zamiast ciemnego, klubowego miał zwykły, elegancki, choć nieco znoszony kapelusz.
„Wiem, że moja córka została zamordowana... Porywacz, zabójca, ukrywa się teraz za oceanem... Otoczył się ochroniarzami, wiedząc, że poświęcę resztę życia...„
A więc handlarz ziołami znalazł jednak sposób, by się zemścić. I po zemście się uspokoił.
Zapewne nigdy się o tym nie dowiem. Gdyż nie zdecydowałem się przejść przez ulicę i zapytać go o to.
* * *
„...W wieku ośmiu miesięcy pewnie siedzi i próbuje ustać na nogach. W wieku dwunastu miesięcy zazwyczaj już chodzi. Małe dziecko potrafić sprawić wiele kłopotów, jeśli go nie upilnować. Jednak dziedziczny mag jest w stanie sprawić ich stokroć więcej. Poczynając od czternastego miesiąca życia nie spuszczajcie syna z oczu! Ani jego matka, ani niania czy mamka nie będą go w stanie powstrzymać, gdy weźmie się za swoje pierwsze, nieświadome jeszcze doświadczenia magiczne.
Umiejętność magicznego działania dziecko zdobywa między pierwszym a drugim rokiem życia. Ponieważ abstrakcyjne myślenie nie jest jeszcze u niego rozwinięte, pierwsze, intuicyjne zaklęcia imitują znane dziecku przedmioty i służą do natychmiastowego osiągnięcia konkretnych celów. Jeśli na przykład cukierek leży na stole, a do stołu nie da się sięgnąć, dziecko wydłuży własną rękę. (Znany jest przykład małego maga, który budząc się w mokrym łóżku, momentalnie wysuszał pościel i materac. Matka chwaliła go za czystość i wstrzemięźliwość. Sekret wyszedł na jaw dopiero wtedy, gdy któregoś ranka pościel okazała się przepalona do brunatnych plam. Malec nie obliczył wysiłku)...”
* * *
- Kogo zapowiedzieć, panie...? - Zapytała wystraszona damulka w szarej jak mysz sukience; uniformie starych panien.
- Niech pani poinformuje jego ekscelencję, że Hort zi Tabor, dziedziczny mag ponad rangą, pragnie pomówić z nim w cztery oczy.
Oczy damulki zrobiły się jak szklane wisiorki w żyrandolu. Najwyraźniej już o mnie słyszała i widok zi Tabora, tak po prostu stojącego pośrodku przedpokoju, wydawał jej się chyba sennym koszmarem.
Stałem zresztą niedługo. Wybrałem wygodny fotel i rozsiadłem się w nim, gładząc leżącą na mych kolanach glinianą maszkarę. Z boku mogło się wydawać, że przyniosłem ekscelencji kotka w prezencie.
- Panie zi Tabor - rzekła damulka po powrocie. Na jej policzkach widniały nierówne, czerwone plamy - ekscelencja jest gotów pana przyjąć, proszę tędy...
Spokojny jak żółw, udałem się za nią do znanego mi już gabinetu.
Ekscelencja siedział w fotelu; obie ręce trzymał oparte o wyrzeźbione na oparciach lwie łapy. Nie wyglądał nawet na zdziwionego; wciąż to melancholijne zmęczenie, wciąż te podpuchnięte powieki i wydęte wargi. Ramiona, których szerokości mógłby pozazdrościć mu każdy kowal, zwisały pod ciężarem trosk. I tylko oczy, które starannie unikały mnie podczas naszego pierwszego spotkania, tym razem się nie chowały. Patrzyły uparcie; dwa żółte guziki na pospolitej w gruncie rzeczy twarzy.
- Witam pana, drogi zi Tabor.
I zamilkł, wbijając nieprzenikliwe, mosiężne spojrzenie w nasadę mego nosa.
- Pozdrawiam waszą ekscelencję - odparłem. Rozejrzałem się w poszukiwaniu fotela dla gości. Nie znalazłem. Pstryknąłem palcami, tworząc zgrabną kozetkę. Usiadłem. Ekscelencja nie okazał niecierpliwości ani rozdrażnienia, złości ani radości. Po prostu milczał, przyglądając mi się. Milczenie wisiało między nami jak martwe wahadło.
Mógłby powiedzieć, że był zdziwiony, kiedy szpiedzy donieśli mu szokującą wiadomość o zaklęciu Kary. Że nie zostało ono wykorzystane podczas królewskiego balu. Że wciąż wisi u pasa Horta zi Tabora. Mógłby napomknąć, że moja władza w końcu się jednak skończy, a już na pewno za dwa miesiące. Mógłby okazać złośliwą radość, lub fałszywe współczucie. On jednak milczał i z jego spojrzenia nie dało się wyczytać, jakie ma zamiary.
- Dawno się nie widzieliśmy - rzekłem posępnie.
Ekscelencja powoli skinął głową:
- Taaak... Ma pan nieprzyjemności.
Musiałem zapanować nad sobą, by zachować choć pozory obojętności.
- Nieprzyjemności - z westchnieniem powtórzył ekscelencja. - Pękł panu słój i musiał pan skorzystać z pożyczonych pieniędzy. Pana były przyjaciel, baron Jater, dostarczył panu niezbędnej sumy; pożyczył bez procentów. To bardzo szlachetnie z jego strony, biorąc pod uwagę pojedynek, który odbyliście nie tak dawno. Tym bardziej, że jego przyczyną była kobieta.
I znów zamilkł, obserwując mnie, ja zaś nie wytrzymałem i odwróciłem wzrok. Nie tylko sabaja dostarcza ludziom informacji. Ekscelencja, jak się okazuje, nie potrzebował żadnej sabai.
Ekscelencja nagle się uśmiechnął.
- Nawet pana lubię. Taka wzruszająca pewność siebie... Niestety, zaklęcie Kary zgubiło, jak się okazuje, wielu. Poczucie władzy, wszechmocy i człowiek już nie może się zatrzymać. Biegnie po cienkim lodzie i z rozpędu wpada do przerębli... I pan jest już o krok od tej przerębli, choć być może wciąż pan w to nie wierzy.
- Dziękuję, że mnie pan oświecił - powiedziałem głucho. - I będę szczęśliwy, jeśli przyjmie pan do wiadomości moją całkowitą obojętność w stosunku do pana i do pańskich gróźb, nawet gdyby były one po trzykroć realne.
- Więc po co pan przyszedł? - żywo zainteresował się ekscelencja.
- Po to, co może mi pan dać, ekscelencjo, po informację. Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób i z czyjej ręki zginęła pani Ora Szantalia, mianowany mag trzeciego stopnia.
Patrzył na mnie, wciąż się uśmiechając. Miałem ochotę wcisnąć mu ten uśmiech głęboko w gardło, jednak nie było w tym złości. Morze nie odczuwa gniewu, zatapiając wrak statku.