Выбрать главу

Robotnik na podwórzu skończył rąbać drwa i zaczął zbierać je w sąg. Zza żółwich dachów pokazał się cieniutki skrawek słońca. Zmrużyłem oczy.

Wynajmiemy karetę... Zegnaj Północna Stolico, żegnaj ekscelencjo, bądź zdrów, wasza wysokość. I tyle nas widzieliście. Jutro, już jutro, będziemy w domu. Sowa, jakie szczęście!

Zdałem sobie sprawę, że śpiewam, do tego na głos i to głośno. Zamilkłem wystraszony; natura nie obdarzyła mnie talentem wokalnym i jeszcze w dzieciństwie oduczyłem się uszczęśliwiania innych fałszywymi tonami. Jaka kontuzja. Żeby tylko nie obudzić Ory.

Przewróciła się na drugi bok. Westchnęła i uśmiechnęła się przez sen. Podszedłem na palcach do łóżka, przysiadłem obok na dywanie i przyglądałem jej się przez kilka minut. Obserwowałem jej brwi, jej opuszczone rzęsy. Patrzyłem, jak śpi.

Z korytarza donosił się tupot czyichś butów; pstryknąłem palcami odcinając pokój od postronnych dźwięków. Podniosłem się, przeszedłem po pokoju i podszedłem do wielkiego lustra na ścianie. Moje niebieskie oko lśniło jak czysty talerz, a żółte zmętniało do tego stopnia, że zrobiło się niemal piwne.

Cofnąłem się o krok i obejrzałem od stóp do głów, z trudem powstrzymując się, by nie wprowadzić za pomocą zaklęć jakichś poprawek w figurze. Nie powinienem. Ora zauważy.

Puściłem oko swojemu odbiciu. Znalazłem wśród odzieży swe kalesony, nastąpiłem gołą stopą na oderwany haczyk, bezdźwięcznie zasyczałem z bólu, nie przestając przy tym szeroko i szczęśliwie się uśmiechać.

Sowa! Jestem szczęśliwy. Hort zi Tabor jest szczęśliwy. Miałem ochotę wyściskać właściciela hotelu, złapać go za mięsiste uszy i całować w szorstki nos. Miałem ochotę rozrabiać, chuliganić, straszyć przechodniów magicznymi sztuczkami, jak we wczesnym dzieciństwie.

Poddając się mojemu poleceniu cienka koszulka Ory wysunęła się z objęć mojej koszuli, ceremonialnie ukłoniła się, uniosła pustym rękawem swój dolny rąbek. Moja koszula dołączyła do niej, zawisła obok, bawiąc się guzikami kołnierza, a potem z galanterią wyciągnęła rękawy.

Byłem jedynym widzem tego spektaklu. Siedziałem w fotelu w samych kalesonach, omdlewałem z zachwytu i patrzyłem na tańczącą bieliznę; w pokoju unosił się lekki wiaterek. Ora spała. Niech się wyśpi, czeka nas długa podróż.

Potem zabawa mi się znudziła i odzież, jakby tracąc siły, opadła na kraj łóżka.

Słoneczny promień wpadł do pokoju i natknął się na ścianę naprzeciw okna. Pora wstawać, pomyślałem i zdjąłem ochronę przed zewnętrznym hałasem. Do pokoju wdarły się pokrzykiwania robotników na podwórzu, dalekie muczenie krowy, stukot drewnianych trzewików.

- Ora - powiedziałem z miłością.

Jeszcze spała.

Dam jej jeszcze kilka minut. Więcej nie można; trzeba się zbierać, trzeba jechać, teraz wcześnie robi się ciemno, pora ruszać w drogę.

Na zakurzonej półce stało kilka zakurzonych książek.” Skąd one się tu wzięły? Wątpliwe, by mieszkańcy tego pokoju kiedykolwiek odczuwali potrzebę lektury.

Obok książek, na wolnej połówce półki, stała porcelanowa lalka; wielkooka, o wielkich ustach, w białej, wyszywanej, wiejskiej sukience. Na dolnym jej skraju można było przeczytać napis: „Dla Arta Ślimaka od stowarzyszenia ogrodników Przyrzecza, aby rozkwitał i cieszył się...”

Mruknąłem. Kim jest Art Ślimak, czy rzeczywiście rozkwita, z jakiego powodu stowarzyszenie ogrodników postanowiło podarować mu porcelanową lalkę i jak ta lalka znalazła się na półce hotelowego pokoju...

Potem się nachmurzyłem. Jakaś nieprawidłowość, jakaś ciemna, niepotrzebna myśl, ślizgająca się po dnie świadomości, spowodowała, że mrówki przebiegły mi po plecach.

Co się stało? Jakie słowo przytłumiło radość tego poranka. Zgasiło euforię?

Art Ślimak? Nigdy nie słyszałem tego nazwiska.

Przyrzecze? Nigdy tam nie byłem.

Ogrodnicy?

Uśmiechnąłem się z przymusem. Zostawiłem półkę, przeszedłem przez pokój nie patrząc pod nogi, następując na rozrzucone rzeczy.

Ostrożnie usiadłem na skraju łóżka.

Półka znowu przykuła moje spojrzenie, jak magnes. Ora spała. Mroczne przeczucie nie mijało.

Rozkwitał i cieszył się...

Lalka.

Lalka, oto właściwe słowo. Niewypowiedziane. Porcelanowa lalka.

Potrząsnąłem głową. Co to za bzdura? Co ma z tym wspólnego...

Słodko posapywała Ora. Pod chustą wierciła się sówka. Wstałem i nie wiedzieć czemu przestawiłem klatkę na parapet. Przeszedłem znowu przez pokój, w stosie rzeczy odszukałem futerał Z Karą.

Wyciągnąłem glinianego potworka, spojrzałem w nic niewyrażającą, bezoką twarz.

Przeczucie zmieniło się w odczucie. Ta świadomość była tak ciężka i gęsta, że wręcz rzucała cień. Złowieszczy cień katastrofy.

Odpowiedzi na wszystkie pytania były obok, były tutaj; trzeba było tylko wyciągnąć rękę i je wziąć. Złożyć fragmenty układanki i obejrzeć obraz w całości; świadomość tego, co mogę na nim ujrzeć, zjeżyła mi włosy na głowie.

Zapewne mogłem domyślić się wcześniej.

A może i nie. Może musiałem to wszystko przeżyć. Śmierć Ory i jej powrót. I tę noc. I wszystko, co między nami zaszło. I wszystkie słowa, które powiedzieliśmy sobie w te krótkie momenty, kiedy nasze wargi były wolne.

I ten poranek. I to szczęście. I taniec odzieży. Wszystko to, co przeżywałem po raz pierwszy w życiu. Ja, mag ponad rangą, któremu ponoć wszystko wolno.

Po raz pierwszy w życiu przywiązałem się do ludzkiej istoty tak mocno, że jej utrata była dla mnie równoznaczna z utratą sensu, z końcem całego życia. Przypomniał mi się Mart zi Gorof: „Miałem pasierbicę. Czternastoletnią dziewczynkę, mądrą, subtelną... była zupełnie sama. Przygarnąłem ją...”

Ten człowiek, który każdej wiosny dawał swojemu smokowi dziewicę na pożarcie, ledwo powstrzymywał łzy wspominając swoją Jodełkę. Dziewczynkę Jodełkę, która nie mieszkała w jego zamku nawet miesiąca. Bez której on, gardzący wszystkimi na świecie, czul się osierocony.

„Podsunięto mi lalkę... Każdy z preparowanych - każdy! - na jakiś czas przed porwaniem znajdował bliskiego przyjaciela, przyjaciółkę, kochankę...”

Znajdował przyjaciela... który rozbudzał miłość, czułość, przyjaźń - wszystkie najlepsze uczucia, do których ofiara w życiu codziennym nie była zdolna. Jak nie miał przyjaciół stary kupiec; jak nie miała przyjaciół żona jubilera, jak nie kochał rodzonego syna Mart zi Gorof.

Ora poruszyła się. Odrzuciła z czoła jasne włosy, usiadła na łóżku. Niemal wbrew woli zalała mnie fala... czułości, oto co to było za uczucie. Chciało się zapomnieć o wszystkim, w nic nie wierzyć, wyrzucić glinianą maszkarę, roztrzaskać tę głupią porcelanową lalę, pojechać z Orą do domu, jak miałem zamiar. Będzie zima, będzie nowe życie, spokojne, szczęśliwe, pełne sensu.

Spotkała się z moim wzrokiem, uśmiechnęła się i nachmurzyła.

- Znowu coś się stało, Hort?

- Stało się - odpowiedziałem samymi wargami.

- Pan mnie straszy - powiedziała po chwili.

- Sam się boję.

- To nie koniec świata - uśmiechnęła się. - Jestem żywa, Hort; nie wstałam z grobu...

Wynająć karetę w „Suśle”, śniadanie wziąć ze sobą, nie czekać ani chwili; zjemy w drodze.