- Niestety rozchorował się i umarł. Kupił pan kamień od jego krewnej.
- Czy jego śmierć również ma pani na sumieniu?
Długo milczała.
- Nie wiem - odparła w końcu. - Umarł na zapalenie płuc. A jego pazerność na życie nie miała chyba nic wspólnego ze skłonnością do przeziębień?
- Być może pomogłaby mu ona przezwyciężyć chorobę...
- Wątpię. - Wzruszyła ramionami. - Pazerni na życie ludzie umierają jak wszyscy inni. Nawet ci najbardziej kochający życie, umierają... Ten biały kamyk zawiera współczucie z nutką sentymentalizmu. A oto snobizm... Rozumie pan chyba, że nadając nazwy tym... cechom, upraszczam je, sprowadzam do zwyczajowego schematu. Rozumie pan to, prawda?
Nie patrzyła na mnie; zamyśliła się, przekładając kamyki, coś sobie przypominając i przeżywając od nowa. Ta część mnie, która siedziała w zasadzce, przygotowała się do niespodziewanego ataku.
- A może sam mi pan o czymś opowie, Hort? - Nagle wpiła się wzrokiem w moje oczy, pochyliła do przodu i oparła miękką piersią o kraj stołu; kamienie szlachetne, którymi gliniana figurka obłożona była jak mogiła kwiatami, złowieszczo nalały się jej wolą. - Pan nie widzi ludzi tak, jak ja ich widzę... Jednak nie można panu odmówić zmysłu obserwacji. Komu chciałby się pan przyjrzeć dokładnej?
- Ondra Naga Iglica - powiedziałem po zastanowieniu. - Jeśli usunąć jego krecią przeszłość...
- Przeszłości nie da się usunąć - uśmiechnęła się. - To coś całkiem innego. Nie brałabym się jednak za Ondrę Nagą Iglicę z zupełnie innego powodu; Ondra jest zbyt prosty. Jego lęki, jego krecie kompleksy... Błąka się po „domu” paskudny lokator i sam naprasza się o wysiedlenie... Nie, Hort, z punktu widzenia eksperymentu jesteś znacznie bardziej interesujący niż Ondra. Z natury jesteś niejednoznaczny, a gdy dostałeś zaklęcie Kary, stałeś się wręcz wymarzonym obiektem dla badacza.
Znów przeszła na ty. Wzmocniłem ochronę przed magicznym uderzeniem; siedząca naprzeciw kobieta roześmiała się wesoło:
- Nie musisz się bronić, na razie nikt cię nie atakuje. Słuchaj dalej.
Na chwilę zamknąłem oczy. Tylko na chwilę. Dostrzegła moją obronę! Co jeszcze potrafi? Gdzie leży granica jej możliwości? Miałem wrażenie, że spotkałem mysz wielkości słonia. Przerażający widok, ale to jednak mysz, zwykła myszka, choć zasłania sobą pół nieba.
Ona mówiła, a ja słuchałem i czekałem. Nie zamierzałem się poddawać. Myszka, nawet gigantyczna, pozostaje szarą obywatelką podziemia. Mianowany mag, niezależnie od tego, jak potężny i stary, nie doczeka się kapitulacji od Horta zi Tabora. Fascynowała mnie jej opowieść i przerażały aluzje. Widzi we mnie obiekt do preparacji! Dobra sowo; obym zdążył odzyskać Karę.
- Z pomocą tych kamieni obserwowałem losy swoich pacjentów. I wyobraź sobie, Hort, że utrata jakichś paskudnych, z mojego punktu widzenia, cech, okazywała się dla tych ludzi wręcz tragedią. Samobójstwa, utrata zmysłów, nieszczęśliwe wypadki. Jeśli zaś usunąć z człowieka poczucie harmonii, albo na przykład wiarę w lepsze jutro, czy zamiłowanie do uprawy hiacyntów... Nikt tego nie zauważy. Nawet sam preparowany. Uzna, że tak właśnie było.
Zacisnęła wargi. Jej twarz utraciła marzycielski wyraz, ręka opadła na stos kamieni szlachetnych jak jastrząb na stadko kurcząt, wyłowiła żółtobrunatny kamień z bezoką, płaczliwą twarzą.
- Proszę. Pewien poeta był przekonany o nadrzędnej roli twórczości. Dla niej zdradzał przyjaciół i żony, porzucał dzieci. Żył tak, jak chciał - miał prawo... Przecież po to, by genialna ręka zabazgrała kilka stronic, można było spisać na straty kilka zmarnowanych losów. Byt rzeczywiście niezwykle utalentowany. - Na jej twarzy pojawił się okrutny uśmiech - Gdyby tylko zobaczył pan lalkę, którą go uwiodłam. Stara panna, romantyczna jak jesienny wieczór... zresztą nieważne. Oto jego talent literacki!
Podrzuciła na dłoni żółty kamień. I podczas gdy klejnot leciał, obracając się w powietrzu, na zmianę ukazując i chowając płaczliwą twarzyczkę, a zafascynowana Ora nie odrywała od niego wzroku, ja zaatakowałem.
Zaklęcie stalowej liny wpiło się w blat, szarpnęło stołem i wywróciło go. Widziałem, jak rozlatują się migające cudzą wolą kamienie. Widziałem, jak leci, koziołkując, gliniana pokraka; na sekundę przed uderzeniem o podłogę, pochwyciłem figurkę w locie.
- Oskarżam tę, która stoi przede mną...
Jeden z kamieni potoczył mi się pod nogę. Poślizgnąłem się, jednak padając nie wypuściłem Kary z ręki. Od uderzenia głową o nogę fotela pociemniało mi w oczach.
- O... skarżam...
- Hort! Stój! Posłuchaj mnie... Poczekaj! Jedno słowo!
Ora Szantalia, czy jak jej tam, padła przede mną na kolana.
Czarna suknia drżała pod piersiami, na wysokości serca i był to urzekający widok. W tym momencie była Orą po same koniuszki włosów. Była kobietą, którą opłakiwałem.
- Jeśli chcesz mnie ukarać, Hort... ukarz za to, że przywiązałam się do ciebie. To był błąd. Badacz nie powinien... Ty zresztą na to nie zasługujesz. A ja... nie jestem taka, jaką mnie widzisz, jestem jednak kobietą, a ty jesteś mi drogi. I za to mnie ukarz. To czysta prawda. No dalej, zrób to!
Migotały rozsypane po całym pokoju kamienie, fragmenty czyichś spreparowanych dusz. Ostrożnie usiadłem. Bolała mnie głowa.
- Okaż mi ostatnią przysługę i ukarz za to, że zobaczyłam w tobie - egoiście - coś dobrego... Teraz nie mam nad tobą władzy. A ty masz władzę nade mną.
W jednym ma rację - nie posiada już nade mną władzy. Widzę Orę Szantalię, jednak Ora Szantalia nie istnieje. To lalka, cyniczna przynęta, którą potknąłem jak głupi karaś. Czy karaś może być zakochany w przynęcie?
- Zdrajczyni - powiedziałem ochryple.
Zapach zwierzątka, ciemnozielone łopiany. Żółte dynie.
- Wydaje ci się, że zostałeś nabrany, Hort? Czujesz się skrzywdzony, sądzisz, że zagrałam na twych najlepszych uczuciach? Po raz pierwszy w życiu doświadczyłeś miłości do kobiety, a ta okazała się cynicznie zaplanowana? Tak sądzisz? Mylisz się, Hort, sowa mi świadkiem, że się mylisz.
- Ukarzę cię - powiedziałem powoli.
- Tak, oczywiście - Zostań tam, gdzie jesteś - powiedziałem głośniej. - Ręce na kolana!
Usiadła.
Siedziała pośrodku rozwalonego pokoju, obok leżącego na boku stołu, przy niezasianym łóżku. Czarna sukienka obciągnęła się na jej kształtnych kolanach. Gestem przykładnej dziewczynki położyła na nich białe dłonie z palcami bez pierścieni.
Miałem ochotę ją uderzyć. Przecież okłamywała mnie prosto w oczy. Przypochlebiała się, podlizywała wyłącznie po to, by uniknąć Kary.
- Jesteś gorsza niż morderca - powiedziałem, wstając z podłogi. - Nigdy nie przyśnił ci się zwęglony trup niewinnie spalonego starca?
- Nie bądź hipokrytą, Hort - powiedziała cicho. - Przecież nikogo nie jest ci żal. Także starego barona Jatera. Człowiek, który bawił się z tobą w dzieciństwie, już od dziesięciu lat nie istnieje. Przecież staruszek bardzo się zmienił ostatnimi czasy.
Zrozumiałem, że nie mogę się z nią kłócić. Na każde moje słowo znajdzie dziesięć i będzie żonglować nimi tak niewymuszenie i szczerze, że znów zapragnę zobaczyć w tej białej lalce kobietę, ją.
I będę chciał jej uwierzyć.
Moje spojrzenie zmieniło się niewątpliwie, gdyż znów pobladła.
- Jak się naprawdę nazywasz? - Spytałem głucho - Nie musisz wiedzieć.
- Chciałaś się przecież wytłumaczyć?
- Ty jednak nie miałeś zamiaru mnie słuchać.
Usiadłem na skraju łóżka. I pomyśleć tylko, że zaledwie kilka godzin temu byłem spokojny, zadowolony i chyba nawet szczęśliwy.