- Kiszki - powiedziałem, opanowując mimowolne drżenia. - Serce, śledzionę, chorą wątrobę...
- W pańskim wnętrzu znajduje się ogromny, mroczny, okuty żelazem „dom”. Ma wiele pokoi, ale wszystkie są ciasne, ma wielu mieszkańców, nie wszyscy się jednak ze sobą dogadują. Główną rolę w pańskim „domu” pełni surowy starzec, podobny do aptekarza. Bez konsultacji z nim nie zrobi pan ani jednego kroku. Odważa on na aptekarskiej wadze wszystkie pana zamiary. Jeśli wysiedlić z domu tego pedantycznego staruszka, zdarzy się to samo, co się zdarzyło z biednym Jaterem. Niech pan nie blednie, nie zamierzam postąpić aż tak okrutnie, nie życzę panu źle... Staruszek oblicza więc i wyważa, zaś kryterium jego wyboru jest surowe i jednocześnie proste: jaką korzyść przyniesie dany postępek wyobrażeniu Horta zi Tabora o własnej osobie. Czy dostatecznie podbuduje on jego egoizm? Odpowiednio je wzmocni? Przecież nigdy w życiu nie zrobił niczego, co by było dla pana bezużyteczne. Aż dziw, że to się panu udało.
- To kłamstwo - odparłem po chwili. - Chociażby... To taka bzdura, z którą polemizowanie jest poniżające. To...
I przypomniałem sobie napastników, przed którymi ta okrutna dama broniła się słabiutkimi błyskawicami. A więc to była pułapka; wciągnęła w obronę, by zejść się ze mną bliżej.
- Tak, Hort. Ale czyżby pan myślał, że tam w zaułku, brudził pan ręce dla mojego dobra? Nie! Działał pan dla własnego wyobrażenia o szlachetności. Tym bardziej, że ryzyka nie było żadnego. Czterech głupich bandziorów przeciwko magowi ponad rangą; to śmieszne. A ręce zawsze można umyć, a może się mylę?
Uświadomiłem sobie, że przegrałem.
Czy to zresztą nie wszystko jedno, o czym plecie jasnowłosa lalka, sterowana przez starożytnego potwora? Do tego stopnia obrzydliwego, że wstydzi się nawet pokazać. Czy to nie wszystko jedno, jakiego zdania jest ona o mojej osobie?
Byłem jednak bezsilny i świadomość tego była tak poniżająca, że moje siły się podwoiły.
- Pan rozpoczął to śledztwo i wplątał się w historię z kamykami wcale nie dlatego, że żal mu było starego Jatera - ciągnęła pseudo-Ora. - I wcale nie dlatego, że czuł się pan zobowiązany wobec jego syna. Kierowała panem urażona duma: Chęć ukarania maga i to maga wielkiego. A jeśli się uda, maga potężnego... Może się pan cieszyć, Hort. Udało się panu.
Zgrzytnąłem zębami. Zaklęcie paraliż było już do połowy zneutralizowane moimi wysiłkami. Jeszcze trochę i uda mi się wyrwać.
Gliniana maszkara leżała na stole przed siedzącą kobietą. Między jej dłońmi.
- Ciekawie było obserwować, co działo się w pańskim „domu” po nieoczekiwanej wygranej. Rola osoby decydującej o losach innych spodobała się wszystkim lokatorom; a szczególnie aptekarzowi. Wewnętrzne lustro, w którym także dotychczas bez przerwy się pan przeglądał, odbijało teraz obraz do tego stopnia drogi pańskiemu sercu, że nawet czyniąc jawnie złe rzeczy, nie przestawał się pan czuć bohaterem. Chyba jednak popełniłam błąd, proponując panu w charakterze podarunku umiejętność kochania. Do niczego nie jest ona panu potrzebna.
Zaklęcie paraliż wciąż jeszcze trzymało. Szarpanie się w takiej sytuacji było bezsensowne i poniżające.
- A poza wszystkim, Hort, jakiegokolwiek byłby pan o mnie zdana... nie kłamałam, mówiąc, że jest mi pan drogi. Nie zaczęłabym zajmować się zakochanym w sobie pawianem, gdyby natura tego ptaszka nie pozostawiała możliwości manewru. Wszyscy magowie dziedziczni mają różnobarwne oczy, ale w pana przypadku są one do tego stopnia różne, Hort... Od razu zwróciłam uwagę na tę pańską osobliwość. I nie myliłam się. W pana „domu” rzeczywiście współżyją bardzo zróżnicowani mieszkańcy.
Milczałem.
- Gdyby nie zaklęcie Kary - ciągnęła w zadumie. - Gdyby... Kiedy zobaczyłam pana po raz pierwszy, wydał mi się pan podobny do pewnego człowieka, którego kiedyś znałam. Potem zrozumiałam, że się pomyliłam. Pan wcale nie jest do niego podobny. Jest pan nadętym samolubem... Nie odstąpił mi pan nawet pokoju w tym wstrętnym hotelu w Drekole, pamięta pan?
Oblizałem wargi.
- Milczy pan. Wie pan, było wspaniale, kiedy zobaczyłam pana jako tchórza. Drapieżny, niezbyt urodziwy zwierzak... jednak coś w panu było. Coś bardzo szczerego, bardzo mężnego. Był to ten lokator, który zamieszkiwał w najodleglejszym pokoju pańskiego „domu ”; ten sam, z którym wciąż chciałam spotkać się twarzą w twarz... Który pod działaniem Kary coraz bardziej zaszywał się w najciemniejszy kąt. Który, być może, udusi się tam i umrze na zawsze. Bardzo chciałabym pana skorygować. Zastanówmy się więc razem, co można zrobić? Czy mamy w naszej kolekcji umiejętność współczucia? Albo chociaż zdolność wątpienia?
- Uważa pani, że człowieka można uszczęśliwić na siłę? - Zapytałem przez zęby.
- Nie zamierzam nikogo uszczęśliwiać... na razie. Ale jawna krzywdą, którą przyniosłam, choćby temu Jaterowi, odkupi się po tysiąckroć. Potem. Kiedy nauczę się wytwarzać lepsze dusze, w zgodzie z zasadami harmonii.
- Zasady harmonii! - Zawyłem. - Zasady harmonii! To szczyt obłudy i okrucieństwa. Tak, jestem samolubnym bęcwałem! Tak, stary Jater znęcał się nad członkami rodziny. Tak, Mart zi Gorof w każdą wiosnę dawał smoku po młodej dziewicy... Jednak tobie udało się rozbudzić dobre uczucia nawet w Gorofie, nawet w Jaterze! Nawet ja... tak, kochałem Orę Szantalię! Kochałem lalkę, którą drwiąc sobie ze mnie podsunęłaś mi... starucho! Ty potworze! Usuwałaś najlepsze, najcieplejsze uczucia, które w nas były, by je opluć i utopić w wychodku. Przez setki lat zgniła ci nie tylko dusza; umarło też niepotrzebne ci już serce. Zabiję cię! I dokładnie wiem, za co cię ukarzę.
Milczała.
Pod ciemną chustą poruszyła się sówka; zupełnie o niej zapomniałem. Klatka wciąż stała na parapecie, a pod oknem ktoś stukał młotkiem, podśpiewując pod nosem sprośną piosenkę, jakby głośna kłótnia dwóch magów zupełnie go nie obchodziła.
Po chwili zrozumiałem, że Ora, czy jak jej tam, rzeczywiście odgrodziła pokój przed postronnymi uszami.
Wszystko przewidziała.
Poczułem, że jestem zmęczony. Że z zaklęcia paraliżu pozostało trochę mniej niż połowa, ale moje siły, zarówno magiczne jak i cielesne, są na wyczerpaniu.
- Przeklinam cię - powiedziałem szeptem. - Niech zdechnie twoja...
I zamilkłem. Spojrzałem z ukosa na klatkę z sówką.
- Widzisz chyba, Hort... Kiedyś, dawno temu, złożyłam przysięgę, że nauczę się naprawiać dusze. Jak lekarz, który zanim ukoi czyjeś cierpienia, powinien najpierw... sam zresztą rozumiesz.
- Lekarz ćwiczy się na trupach.
- Tak... Ale kiedy masz do czynienia z ludzką osobowością; trupy nie pomogą.
- A dlaczego złożyłaś przysięgę? - Spytałem posępnie. - Kto cię ciągnął za język? A może to nadmierna ciekawość? Dewiza okrutnych dzieci: „a co żaba ma w środku?”.
Milczała. Niewygodnie obróciwszy się na łóżku, patrzyłem jej w twarz - surową, w jednej chwili postarzałą, posępną, ale nie złą.
- Wydarzyła się taka historia, Hort, to zresztą nieważne... Najgorsze ludzkie cechy współżyją w jednym „domu” z tymi najlepszymi. Kochający człowiek zawsze okazuje się najokrutniejszym katem. Kochający i kochany. Rozumiesz?
- Nie - odparłem uczciwie.
- No i dobrze - westchnęła. - Chcę, byś wiedział, Hort, jaka jestem zmęczona. Jak ciężko...
Nie dokończyła, gdyż w tym momencie jednym ruchem zerwałem z siebie resztki paraliżu, niczym rozpadające się prześcieradło.
Uderzenie!