Ciężki, brązowy świecznik zerwał się z belki sufitowej i runął na siedzącą kobietę.
W miejsce, w którym przed chwilą siedziała.
Dębowy stół osiadł na połamanych nogach. Ora Szantalia, czy jak jej tam, stała przede mną; jej czarna sukienka zdawała się być wykonana z żelaza. Niespotykanej siły rozkaz zaklęcie odrzuciło mnie z powrotem, wcisnęło w hałdę zmiętej pościeli; odwróciłem się z trudem i cisnąłem w stojącą kobietę piorunem kulistym. Nie aby nastraszyć, lecz żeby zabić. Skraj prześcieradła zajął się ogniem.
Ora, czy jak jej tam było, zatoczyła się. Nie upadła, jednak wyraźnie się zatoczyła, a sukienkę na jej piersi ozdobiła bura plama.
Zapach spalenizny zatykał nozdrza.
Patrzyliśmy sobie w oczy; napięcie było straszne, naciskaliśmy na siebie, wgniataliśmy się nawzajem w ziemię, Ora unosiła się nade mną jak czarna iglica, a ja padłem na byłe loże byłej miłości, i ta sytuacja praktycznie pozbawiała mnie szans na zwycięstwo.
Za drzwiami usłyszałem głośne kroki. Rozległy się zaniepokojone głosy.
- Ej, coś tu czuć!
- Pali się, czy co?
I po sekundzie rozległo walenie w drzwi.
- Co się u państwa dzieje? Przewróciliście, państwo, świeczkę na pościel?!
- Pali się, matko droga, pali się!
- Udusili się państwo, czy jak?
- Na pewno się udusili!
- Trzeba wyłamać drzwi!
Drzwi numeru były słabiutkie, a ludzie za nimi stanowczy. Można ich było zrozumieć.
Zapłonął dywan na podłodze; pokryty tynkiem nie tak dawno zrzuconym mi przez Orę na głowę. Zapłonął razem z pokrywającym go kurzem. Języki ognia na chwilę odgrodziły mnie od przeciwniczki.
- I raz! I dwa! I razem!
Sturlałem się z łóżka po jego przeciwnej stronie, dosięgłem czarnej figury, zarzuciłem linę zaklęcia i szarpnąłem na siebie, w ogień.
Straszna kobieta mag przejęła inicjatywę. Poczułem szarpnięcie i już w ogniu wiję sieja, moje płonące włosy trzeszczą i skręcają się w kółeczka; jeszcze nie czuję bólu, ale ogień podnosi się ze wszystkich stron. Pokój, łóżko, wszystko znika, a ja miotam się w gigantycznym ognisku; ja, wstrętna pokraka, którą ulepili z podatnej gliny i wrzucili do pieca, aby wypalić...
Ja, uosobione zaklęcie Kary.
* * *
Sówka siedziała na kamieniu, a obok niej walała się otwarta klatka. Sówka wytrzeszczała żółte oczka. Był wieczór, słońce dawno już zaszło i zbliżał się czas sów.
Przewróciłam się na bok i usiadłem. Przesunąłem prawą ręką po włosach. Spaliły się w kilku miejscach, ale nic poza tym. Ja zaś miałem wrażenie, że jestem poparzony i łysy, a moja skóra wygląda jak gliniana skorupa, przypieczona ogniem.
Rozejrzałem się gorączkowo i od razu poznałem to miejsce. Jeśli wejść na ten oto pagórek, u jego podnóża leży mój dom. A tą pustą drogą, sława sowie, można w pół godziny dojść do zamku Jaterów.
Tylko dokąd mam iść? I po co? W uszach to narastał, to oddalał się dziwny odgłos, jakby kola stukały po stykach mostu, tyle że most był nieskończony, a koła i styki, żelazne. Tuk-tuk, tuk-tuk, tuk-tuk!
Znów się rozejrzałem, tym razem uważniej.
Niebo miało dziwną barwę. Nigdy nie widziałem tak jaskrawego, tak bogatego w kolory zachodu słońca.
Nad zaroślami unosiły się niczym dym kruki. Milczące. Ani jedno krakanie nie naruszało ciszy, gęstej, uroczystej i pełnej dostojeństwa.
Sówka patrzyła na mnie ze zdziwieniem. Nie wiedziała zapewne, czego ode mnie oczekiwać. Dlaczego co chwilę chwytam się za głowę, gapię w niebo, siadam, znów wstaję lub wybucham śmiechem. Jak pozbawiony rozumu ptak może mnie zrozumieć?
- Idziemy - rzekłem w odpowiedzi na wyczekujące, sowie spojrzenie.
Podstawiłem rękę; nastroszony kłębek sterczących piór zwyczajnie, jakby robił to po raz setny, przeniósł mi się na rękę, a potem na ramię. Przestąpił łapkami i usadowił wygodnie. Do połowy przykrył żółte oczy.
Najpierw powoli, a potem coraz szybciej i pewniej ruszyłem, aby obejść pagórki. Nie miałem siły ich pokonywać. Szedłem, licząc kroki i próbując o niczym nie myśleć.
Czy zrobiła to, co obiecała?
Być może pożar jej przeszkodził?
Trudno mieć nadzieję, że człowiekowi, który tak swobodnie panuje nad czasem i przestrzenią, mogła poważnie przeszkodzić para płonących prześcieradeł.
Sówka kiwała się na ramieniu w takt moich kroków. Wiatr szeleścił nad polami. Wydawało mi się, że rozróżniałem głos każdego wyschłego źdźbła trawy. Wydawało mi się, że głosy tych traw składają się na coś więcej, niż po prostu szum. Że wiatr coś nuci, a po sekundzie zdałem sobie sprawę, że sam podśpiewuję piosenkę, której nigdy wcześniej zresztą nie słyszałem.
Kto powiedział, że nie mam słuchu?
Wysiłkiem woli zmusiłem się, by zamilknąć. Teraz jednak w nozdrza wdarły mi się zapachy. Ścieliły się nad jesienną ziemią, jak do tej pory dźwięki; nos mój łowił strugi wiatru i przebierał nimi jak na strunach.
Rodziło to euforię, było upajające, niepokojące, niemal męczące. Było to...
Zaśmiałem się. Nie bałem się. Ja, Hort zi Tabor, doskonale wiem, kim jestem, a w mojej duszy nic się nie zmieniło.
Stop!
Zatrzymałem się pośrodku drogi i odruchowo złapałem za kłujące serce. Dobra sowo, a może stałem się tchórzem? Świat widziałem w ten sposób jedynie oczyma tchórza, kiedy o świcie wykradałem się na polowanie i potem, kiedy usta miałem zapchane pierzem i krwią.
Tępo spojrzałem na swoje ręce i poruszyłem palcami. Nie, jestem człowiekiem, w każdym razie znajduję się w ludzkiej postaci. Jestem tym, kim byłem. To świat stał się inny, znalazło się w nim miejsce dla kolorów, zapachów i dźwięków. Sława sowie, że nie ciągnie mnie natychmiast do najbliższego kurnika...
Czy aby naprawdę nie ciągnie?
Nie ciągnie. Jestem głodny, ale nie łaknę surowego mięsa. Może, kiedyś, potem...
Skąd ten strach? Skąd te kolory? Czyżby to ona coś ze mną zrobiła, a może ja sam sobie to zrobiłem?
Jakakolwiek wydarzyła by się tragedia - słońce będzie wschodzić o czasie i nawet jeśli kurort ze wszystkimi mieszkańcami pewnego dnia pogrąży się w morzu, słońce ciągle będzie tak samo wschodzić i zachodzić, przez milion lat...
Skąd ta delikatność?
Dlaczego tak tęsknię do tego, żeby usiąść teraz obok łkającej kobiety, objąć ją i uspokoić?
Tym bardziej, że ona już dawno nie rozpacza. Łzy jej obeschły, a ten, po kim rozpaczała, dawno jest już w mogile. Mogiła została zapomniana, a sad, który wyrósł na jej miejscu, postarzał się i zdziczał, został wykarczowany, zaś na jego miejscu wyrósł nowy sad... czy jest to powód do goryczy?
A jednak coś jest ze mną niedobrze.
Zaraz będzie zakręt, a za nim pokaże się mój dom.
Oto on.
Podświadomie bałem się, że dom okaże się ruiną. Że od momentu, gdy rozmawiałem z Orą Szantalią w nędznym hotelowym pokoju, minęło pięćdziesiąt lat. Chwała sowie, dom się nie zmienił; wydawało się, że opuściłem go wczoraj, najwyżej przedwczoraj.
Ogród był w całkowitym porządku. Ziemniaki wylazły z ziemi, wyschły na słońcu i zapakowały się w worki. Kartoflana nać zebrała się na stos i dokonała samospalenia. Na pustych grządkach panowała wzorcowa czystość, tylko kilka dyń, każda jak głowa olbrzyma, nie spieszyło się do piwnicy. Zapewne dla utrzymania malowniczości pejzażu.
Wszedłem na próg.
Metr kwadratowy obsypanego sufitu nad samą głową, zapas wody w cynkowym baku, maleńkie lusterko poplamione pastą do zębów, w lustrze odbijają się dwie twarze - jedna naprzeciw drugiej - zbyt blisko siebie, jakby chwilę przed pocałunkiem, i rozmówców można by uznać za zakochanych, jeśli nie patrzyć im w oczy.