Выбрать главу

Lokal znaleźli zwyczajny, taki jakich wiele. Z głośnika lał się prawdziwy potok muzyki pop: „Kocham, nie kocham, kochasz, nie kochasz”. W maleńkiej fontannie nie wiadomo po co mokły plastikowe kwiaty. Julia od razu zapomniała, co jedli i jakie wino pili. Zmęczenie sprawiło, że cała kolacja wydała się jej zamazana, niczym niewyraźny odcisk palca na matowym szkle.

Dopiero w parku - bo po kolacji wybrali się na spacer - Julia doszła wreszcie do siebie. Dopiero w parku udało jej się odzyskać dobry humor. Wieczorne niebo zasłaniały ciemne gałęzie magnolii. Pod gwiazdami lśniło nieruchome jezioro, po którym niczym para upiorów przesuwały się milczące łabędzie. W żelaznej klatce zamknięte było nieszczęśliwe drzewo araukarii. Latarnie się nie paliły, ale nie było powodów do strachu. Po ciemnych alejach spacerowali szczęśliwi, niekiedy lekko podchmieleni ludzie z latarkami i przed każdą grupą spacerowiczów pełgał po ziemi biały krążek światła.

W ciemności Alik znalazł świetlika. Długo cieszył się ciepłym ogienkiem na dłoni, zastanawiając się, jak weźmie świetlika ze sobą do miasta i pokaże w szkole kolegom. Potem, chcąc obejrzeć robaczka lepiej, oświetlił go promieniem swojej latarki i po chwili zamieszania pospiesznie odniósł świetlika w krzaki. Potem jeszcze długo wycierał dłonie o spodnie; Julia śmiała się: masz ci los, taki miły ogienek w ciemności, a taki obrzydliwy karaluszek przy świetle.

Potem wrócili na wynajętą kwaterę, ułożyli Alika na rozkładanym łóżku i długo stali na balkonie, wsłuchując się w oddalony szum morza, opierając sobie nawzajem głowy na ramionach, jak zmęczone konie.

Julia przesunęła palcami po ząbkach klucza, który wsuwał się do zamka jakoś dziwnie - do góry nogami - i za trzecim razem otworzyła gołe, nieobite dermą drzwi.

Wybrali się na plażę, a zapomnieli kremu do opalania. Przypomniawszy sobie o tym, Julia pobiegła z powrotem, zostawiając Stasa i Alika, którzy powoli schodzili po stromych, kamiennych schodach.

Po świeżym powietrzu zapach maleńkiego mieszkania znów zrobił na niej nieprzyjemne wrażenie.

Krem znalazła - leżał, jak na złość, na samym dnie walizki.

Zatrzymała się na sekundę, by przejrzeć się w lustrze. To taki przesąd - jeśli musisz się wrócić, popatrz na swoje odbicie, a nieszczęście cię ominie.

Nie spodobała się sobie. Zatroskana (czy nie przyjechali tu, by odpocząć’?), blada twarz pod daszkiem taniej, plażowej czapeczki. Lustro w przedpokoju też było swoiste - matowe, owalne, w starej mosiężnej ramie.

Zmusiła się do uśmiechu. Nawet lustro jej się nie podoba. Przyjechali do najwspanialszego zakątka świata, mieszkają nad samym morzem - a jej się lustro nie podoba!

Za trzecim razem udało jej się zamknąć drzwi. Potem rzuciła się w pogoń za Stasem i Alikiem, jednak oni odeszli już dość daleko i Julia musiała kilka razy pytać opalonych przechodniów o drogę na miejską plażę.

Przy wejściu na plażę siedział ruchliwy staruszek w białej panamie, sprzedający lakierowane szyszki.

Plaża okazała się mała, zatłoczona i niezbyt czysta, w dodatku cała pokryta dużymi, niewygodnymi otoczakami. Alik, kulejąc, doszedł do wody, zanurzył się i z wrzaskiem wyskoczył na brzeg. Tuż za linią przyboju unosił się siny front meduz.

Julia jakimś cudem znalazła wolne miejsce, rozścieliła koc, jednak nóżka parasola plażowego w żaden sposób nie chciała wbić się w kamieniste podłoże - z równym powodzeniem można by wciskać ją w asfalt. W milczeniu podszedł Staś; naparł na parasol, naprężając mięśnie i stalowa nóżka za strasznym zgrzytem zagłębiła się i umocowała między kamieniami. Do pierwszego porywu wiatru, jak się wydawało Julii.

Wciąż milcząc, otwarła parasol. Mały cień w formie elipsy nakrył rozłożony koc. Julia usiadła i podciągnęła kolana do podbródka; obok usadowił się Staś.

- Coś ty taka posępna - zapytał ze zmęczeniem. - Co ci się nie podoba?

- Meduzy - z westchnieniem przyznała się Julia.

- To nic, nie jesteśmy tu ostatni dzień... Jutro pewnie odpłyną.

Powiedział to tak, jakby miał władzę sprowadzania i odsyłania armii meduz. Wytrząsnął z plażowej torby materac. Zabrał się za nadmuchiwanie. Patrząc, jak zaokrąglają się zielone boki materaca, Julia nagle się uspokoiła. Niewygody na kwaterze, zatłoczona plaża, fioletowe, galaretowate ciała meduz, wszystko to drobiazgi, Śmieszne drobiazgi w porównaniu z latem, morzem i urlopem, na który czekali cały rok, do którego odliczali dni.

Siedząc pod lnianym parasolem Julia patrzyła, jak Staś przy samym brzegu sadza Alika na materacu. Jak Alik podciąga nogi, bojąc się meduz; jak Staś odważnie wchodzi w wodę po pas i po piersi, odpycha się i płynie w meduzim bulionie, a Alik kuli się na materacu i pokrzykuje ze strachu. I oto front meduz został przerwany, materac kołysze się na czystych wodach, Staś pływa dokoła jak głodna pirania, a Alik pokrzykuje w zachwycie i zeskakuje z materaca w wodę, zaś” tłuste babsko z sąsiedniego koca mrocznie spogląda na Julię. Jak można puszczać dziecko na głęboką wodę i to jeszcze z ojcem, mówi jej pełne dezaprobaty spojrzenie. Staś macha Julii ręką. Alik też jej macha, a Julia macha im w odpowiedzi.

Meduzy znikły po dwóch dniach; tylko dlatego, że woda w morzu nagle oziębiła się do dwunastu stopni.

Nagle pojawiło się dużo czasu, gdyż Staś kategorycznie nie zgodził się siedzieć na plaży i nie kąpać się, a Alik go poparł. Julii też kompletnie znudziło się sterczenie pod parasolem. Przekąsili więc parówki w kolejnej knajpce i poszli zwiedzać park.

Pod niebotycznym platanem siedziała staruszka z czerwoną opaską na rękawie; pilnowała porządku i handlowała niezmiennymi lakierowanymi szyszkami. Wycieczkowicze krążyli, niczym woda i gdy kolejna ich fala cofała się do autobusów, można było spokojnie pospacerować po alejach, polanach i zacienionych lub zalanych słońcem dróżkach.

Samotny łabędź syczał na psa, który biegał wokół jeziorka. Łabędź ścigał go z wyciągniętą szyją, sycząc jak kot.

Grupa chłopców wyławiała monety z czarnej, przejrzystej jak srebrne lustro wody. Robili to prętem, który na jednym końcu zaopatrzony był w magnes, a na drugim w kawałek gumy do żucia; pieniążki, niepoddające się magnesowi, łowili na gumę albo wyciągali siatką. Alik obserwował jak zaczarowany - nie pozwolili mu jednak „połowić”. Na dodatek z drugiego brzegu zaczęła się wydzierać jakaś przewodniczka wycieczki, zdenerwowana chuligańskimi wybrykami chłopców.

Staś bez przerwy fotografował - Alika z łabędziem, Julię z dwoma łabędziami. Alika pod platanem, Alika pod wodospadem, Julię nad wodospadem, na tle gór, na tle pałacu, jeszcze na jakimś tam tle; niekiedy Julia przejmowała z jego rąk aparat fotograficzny, który był ciepły. Łowiła w celowniku obie uśmiechnięte twarze - męża i syna - i za każdym razem na nowo zadziwiała się ich podobieństwem. Alik był pomniejszoną kopią Stasa.

O wiele zabawniejsze od pstrykania aparatem fotograficznym było obserwowanie, jak fotografują inni. Jak ustawiają dzieci na tle wodospadu, każąc im wysuwać do przodu to prawą, to lewą nogę, powtarzać uśmiech; jak przeklinają w razie niepowodzenia i zaczynają wszystko od nowa, a przywykli do wszystkiego malcy ze znudzonymi spojrzeniami wytrzymują kolejną „sesję fotograficzną”, na każde polecenie rodziców przywołując na twarz „kinowy”, śnieżnobiały uśmiech.

Zabawne.

W parku było naprawdę dobrze. Lekko na duszy. Zapewne ludzie, którzy sto lat temu wybrali tu miejsce dla każdego kamienia i każdego drzewa, znajdowali się we władzy natchnienia. Zapewne odświętni kuracjusze, których codziennie przywoziły tu w chmurach spalin wysokie autobusy, w jakiś sposób czuli to i wchodzili ze szczęśliwym parkiem w osobliwy rezonans.