Выбрать главу

Kogo mi żal? Jej? Siebie? Wszystkich tych, których to jeszcze czeka? - rozstanie, utrata, tragedia? Pustka?

Dlaczego, zgodnie z jakim prawem, duma zmienia się w pychę, godność w egoizm, stałość w upór, siła w okrucieństwo, rozum w bezduszność, a miłość staje się odrażającym gnomem, własnym przeciwieństwem?

I jak chcesz to zmienić? Każdy przedmiot rzuca cień, w każdej duszy jest ciemny zakamarek. Naucz się kochać także to miejsce... Nie wychodzi?

W salonie było chłodno i wilgotno. Szepnąłem zaklęcie i rozpaliłem kominek. Sówka z niepokojem zatrzepotała skrzydłami; odwróciłem się, jakby mnie ktoś zawołał.

Za stołem pokrytym czarnym aksamitem siedziała mała, czarna, zgarbiona figurka.

Poczułem przerażenie. Podobnego strachu nie doświadczyłem nawet w obliczu śmierci, w otchłani ognia.

Szczelny kaptur przykrywał twarz siedzącej. Widziałem tylko podbródek, pokryty rzadkimi, siwymi włosami.

I ręce, pomarszczone, starcze ręce trzymające glinianą statuetkę.

Stałem. Sówka się denerwowała, czas upływał, a ja stałem. Jak wmurowany; dzielił nas milion lat. Milion lat samotności i nie dało się tego zmienić ani wybaczyć.

W końcu zrobiłem pierwszy krok. Potem jeszcze jeden. Podszedłem na niegnących się nogach i wyciągnąłem rękę. Starcze dłonie nawet nie drgnęły.

I wtedy wziąłem ze stołu to, co mi się prawnie należało.

...trzy losy naraz, jak trzy muchy pod packą, zetrzeć w proch, na zawsze...

Ostatnia jesienna mucha, perłowozielona, ociężała jak od piwa, hałaśliwa, skazana mucha krążyła wokół pustego, bez świec, kandelabra. Chwyciłem pokrakę prawą ręką za głowę, lewą w poprzek tułowia.

- Karze się...

Siedząca nie wykonała najmniejszego nawet ruchu, aby mnie powstrzymać. Nawet jeśli była w stanie; nawet jeśli miała tę upiorną możliwość oparcia się Rdzennemu zaklęciu.

Chciałem zapytać, czy zdążyła wmieszać się do mojej duszy. Było to bardzo ważne, było to pryncypialne. Jednocześnie rozumiałem, że nigdy nie zadam tego pytania. A jeśli zadam, okażę się durniem, po trzykroć idiotą niegodnym magicznego stopnia.

Nie, już teraz nigdy się tego nie dowiem.

Popatrzyłem na Karę w swoich rękach. Popatrzyłem i niczego nie poczułem. Ani radości, ani strachu. Nie wzbudziła nawet mego zainteresowania - zdając sobie przy tym doskonale sprawę, że godzina wybiła. Czas wydać wyrok.

Gliniany potworek zaczął się nagle gwałtownie rozgrzewać. Poczuł swój koniec. Poczuł, że tym razem nie straszę i nie udaję; nadszedł czas i kara nastąpi nieodwracalnie.

- Oskarża się...

Stary Jater, żona jubilera, kupiec, Mart zi Gorof, korowód niewinnych ofiar. Okrucieństwo, preparacja dusz... kamienie szlachetne, patrzące na świat znieruchomiałymi oczami.

- Oskarża się tę, która złośliwie...

Wciąż niczego nie czułem. Gdzie się podział Sędzia, wspaniały, groźny i upojony władzą? Gdzie zawrót głowy, gdzie łomotanie krwi w skroniach? Gdzie ono jest, szczęście dysponenta Kary? Glina już parzy mi dłonie, nie można czekać dalej...

- Oskarża się tę, która złośliwie narusza ciszę w tym domu.

Oskarża się tę muchę za uporczywe brzęczenie... i niestosowanie się do zasad higieny! Niech tak będzie!

Trzask!

W mojej prawej ręce znalazła się wydłużona głowa, w lewej tułów. Kilka okruchów gliny upadło na zakurzony but. Resztki pokraki szybko stygły; na kominku leżała, malowniczo zadarłszy łapki, zdechła mucha.

Na pewno umarła od razu. Bez męczarni.

Rozluźniłem palce; głowa i tułów, minutę temu będące jednym potworkiem, bezdźwięcznie upadły na dywan. Sówka przysunęła się całkiem blisko, łaskocząc piórami mój policzek. Wydawała ledwo wyczuwalny, w pewnym jednak stopniu nawet przyjemny zapach.

Uśmiechnąłem się głupawo.

I znów się uśmiechnąłem - tak, że koniuszki ust podniosły mi się od ucha do ucha.

Było mi lekko na duszy. Lekko i spokojnie jak w dzieciństwie.

Minęła minuta, potem druga...

Oderwałem wzrok od glinianych odłamków. Odwróciłem się powoli. Jeśli patrzyła spod kaptura, nie widziałem jej oczu.

Sówka zerwała się z mojego ramienia. Niezdarnie poszybowała przez cały pokój, wylądowała na stole. Zostawiła zgrabną kupkę pomiotu na zakurzonym aksamicie.

Podszedłem do stołu, wyciągnąłem rękę, ująłem skraj grubej tkaniny i szybkim ruchem odrzuciłem kaptur.

Fałdy zwiędłej skóry kaskadami leżały na czole i policzkach, nos niemal dotykał zapadniętych, ciemnych warg. I z tej starczej twarzy spoglądały na mnie tak dobrze mi znajome, piwne oczy - prawe pomalowane niebieską farbką, a lewe zieloną. Niemrugające, zastygłe, spokojne tym spokojem tamtej strony, który jest niedostępny żywym.