Cory Doctorow
Mały brat
Książkę tę dedykuję Alice,
która mnie uzdrowiła
Rozdział 1
Jestem uczniem ostatniej klasy szkoły średniej imienia Cesara Chaveza w San Francisco, położonej w słonecznej dzielnicy Mission, co czyni mnie jednym z najbardziej inwigilowanych ludzi na świecie. Nazywam się Marcus Yallow, ale kiedy rozpoczynała się ta historia, nosiłem pseudonim w1n5t0n. Wymawiany jako „Winston”.
Nikt nie mówił „wu-jeden-en-pięć-te-zero-en” – może z wyjątkiem zacofanych urzędasów, którzy internet nadal nazywali infostradą.
Ja sam znam takiego ciemniaka, ma na imię Fred Benson i jest jednym z trzech wicedyrektorów w mojej szkole. To istny wrzód na tyłku. Ale jeśli już jesteście skazani na strażnika więziennego, to lepszy głupek niż taki, który coś kuma.
– Marcus Yallow – w pewien piątkowy poranek usłyszałem dochodzący przez radiowęzeł głos. Dźwięk głośników to nie najlepszy pomysł na rozpoczęcie dnia, a gdy dodatkowo połączycie go z charakterystycznym bełkotem Bensona, to otrzymacie coś, co bardziej przypomina odgłosy żołądka trawiącego kiepskie burrito niż szkolny komunikat. Ale ludzie są nieźli w wyłapywaniu swoich imion z kakofonicznego zgiełku – to cecha umożliwiająca przetrwanie.
Chwyciłem swoją torbę, przymknąłem laptop – nie do końca, bo nie chciałem przerwać ładowania danych z serwera – i przygotowałem się na to, co nieuniknione.
– Masz się stawić u dyrektora Bensona, natychmiast.
Moja nauczycielka WOS-u pani Galvez spojrzała na mnie, przewracając oczami. Zrobiłem to samo. Ten człowiek zawsze się mnie czepiał, i to tylko dlatego że umiałem prześlizgnąć się przez szkolne zabezpieczenia niczym mokra chusteczka higieniczna. Robiłem w konia oprogramowanie rozpoznające sposób chodzenia i podkradałem czipy, którymi nas szpiegowali. Pani Galvez była w porządku, nigdy nie miała mi tego za złe (zwłaszcza że pomagałem jej przy wysyłaniu maili, za których pośrednictwem mogła porozmawiać ze swoim bratem stacjonującym w Iraku).
Gdy przechodziłem obok mojego kumpla Darryla, ten walnął mnie w tyłek. Darryla znałem, odkąd obaj nosiliśmy pieluchy i uciekaliśmy z przedszkola. Cały czas pakowałem go w tarapaty lub go z nich wyciągałem. Uniosłem ręce ponad głowę niczym zawodowy bokser i wyszedłem z lekcji WOS-u, aby rozpocząć swój marsz skazańca do pokoju dyrektora.
Byłem w połowie drogi, kiedy odezwał się mój telefon. To kolejna rzecz, której nie powinno się tutaj robić – telefony są muy prohibido[1] w mojej szkole – ale dlaczego miałbym się tym przejmować? Dałem nura do łazienki i zamknąłem się w środkowej kabinie (ostatnia kabina jest zawsze najgorsza, bo tam uderza najwięcej osób w nadziei, że ucieknie przed smrodem i poczuciem wstrętu – najbardziej higieniczna i pewna jest zawsze kabina środkowa). Sprawdziłem komórkę – mój domowy pecet przesłał na nią wiadomość z informacją, że w Harajuku Fun Madness, najlepszej z kiedykolwiek wynalezionych gier, szykuje się coś nowego.
Uśmiechnąłem się szeroko. Spędzanie piątków w szkole to kiepski pomysł, dlatego ucieszyłem się, że mam wymówkę, aby z niej uciec.
Resztę drogi do gabinetu Bensona przebyłem spacerowym krokiem, jednak do środka wtargnąłem jak huragan.
– Czy to nie „wu-jeden-en-pięć-te-zero-en”? – zapytał.
Fryderyk Benson – numer dowodu 545-03-2343, data urodzenia 15 sierpnia 1962 roku, nazwisko panieńskie matki Di Bona, miejsce urodzenia Petaluma – jest dużo wyższy ode mnie. Ja mam zaledwie sto siedemdziesiąt centymetrów, podczas gdy on prawie dwa metry. Szkolne czasy, gdy grał w kosza, już dawno minęły i mięśnie na jego klatce piersiowej wyglądają teraz jak obwisłe męskie cycki, których kształty boleśnie prześwitują spod jego koszulki polo kupionej w promocji. Mimo to zawsze wygląda tak, jakby chciał zaraz komuś wsadzić piłkę w tyłek, i podnosi głos, chcąc wywołać dramatyczny efekt. Oba te chwyty zbyt często stosowane przestają jednak być skuteczne.
– Przepraszam, ale nigdy nie słyszałem o tym całym R2D2 – powiedziałem.
– W1n5t0n – przeliterował ponownie. Rzucił mi wrogie spojrzenie i czekał, aż zmięknę. No jasne, że to mój nick, i to od lat. To tożsamość, której używałem, dodając posty na forach wspomagających rozwój badań nad ochroną stosowaną. No wiecie, to coś w stylu wychodzenia ukradkiem ze szkoły czy blokowania możliwości śledzenia telefonu. Ale on nie miał pojęcia o moim nicku. Wiedziało o nim tylko kilka osób, którym mogłem bezgranicznie ufać.
– Hm, nic mi to nie mówi – stwierdziłem. Za pomocą tego nicka zrobiłem w szkole kawał dobrej roboty, byłem bardzo dumny z opracowania niszczycieli identyfikatorów, więc gdyby udało mu się połączyć obie moje tożsamości, wpadłbym w niezłe tarapaty. Nikt nigdy nie nazywał mnie w szkole w1n5t0n ani nawet Winston. Nawet moi kumple. Byłem Marcusem, nikim innym.
Benson usadowił się za biurkiem i nerwowo stuknął sygnetem o swój dziennik. Robił to zawsze, gdy rzeczy przestawały iść po jego myśli. W pokerze takie zachowanie nosi nazwę „tell” – dzięki niemu wiecie, co dzieje się w głowach innych graczy. Znałem to zachowanie Bensona na wylot.
– Marcusie, mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji.
– Zdam sobie z tego sprawę, gdy tylko wyjaśni mi pan, o co chodzi.
Zawsze gdy zadzieram z przedstawicielami władzy, zwracam się do nich per pan. Tak już mam.
Potrząsnął głową i spojrzał w dół. To zupełnie w jego stylu. Zaraz zacznie na mnie wrzeszczeć.
– Słuchaj, chłopcze! Czas, abyś pogodził się z tym, że wiemy, czym się zajmujesz, i że nie zamierzamy temu pobłażać. Będziesz miał szczęście, jeśli nie wylecisz z tej szkoły, zanim to spotkanie dobiegnie końca. Czy chcesz otrzymać świadectwo?
– Proszę pana, nadal mi pan nie wyjaśnił, w czym leży problem...
Walnął ręką o biurko, po czym wskazał na mnie palcem.
– Problem tkwi w tym, panie Yallow, że uczestniczył pan w kryminalnej konspiracji, aby zniszczyć szkolny system ochrony, i wyposażył pan swoich kolegów w narzędzia służące do łamania tego systemu. Czy pan wie, że w zeszłym tygodniu wydaliliśmy ze szkoły Gradelle Uriarte za używanie jednego z tych urządzeń?
Miała strasznego pecha. Kupiła zagłuszacz fal radiowych w sklepie obok stacji metra na 16th Street i uruchomiła alarm na szkolnym korytarzu. To nie moja wina, lecz i tak jej współczułem.
– I myśli pan, że jestem w to zamieszany?
– Mamy wiarygodne informacje, które wskazują na to, że to ty jesteś w1n5t0n – przeliterował ponownie. Zacząłem się zastanawiać, czy mu nie zaświtało, że i to I, a 5 to S.
– Wiemy, że osoba zwana w1n5t0n jest odpowiedzialna za zeszłoroczną kradzież testów szkolnych.
Właściwie to nie byłem ja, ale to takie urocze włamanie, że fakt, iż przypisywali je mnie, był w pewnym sensie pochlebstwem.
– I dlatego jeśli nie będziesz ze mną współpracował, odpowiesz za to, spędzając kilka lat w więzieniu.
– Ma pan wiarygodne informacje? Chciałbym je usłyszeć.
Spojrzał na mnie gniewnie.
– Taka postawa wcale ci nie pomoże.
– Jeśli istnieją dowody, to powinien pan powiadomić policję i je im przekazać. Wygląda na to, że to bardzo poważna sprawa, i nie chciałbym stawać na drodze właściwemu śledztwu prowadzonemu przez pełnoprawnie powołane do tego władze.
– Chcesz, żebym wezwał policję?
– I moich rodziców. Myślę, że tak byłoby najlepiej.
Gapiliśmy się na siebie ponad biurkiem. Wyraźnie oczekiwał, że odpuszczę w momencie, gdy zrzuci na mnie kolejną bombę. Ale ja się nie poddaję. Umiem gapić się na ludzi takich jak Benson. Spoglądam trochę na lewo od ich głowy, w myślach powtarzając słowa starych irlandzkich pieśni ludowych, tych, co to mają po trzysta wersów. Dzięki temu wyglądam na całkowicie opanowanego i niezmartwionego.