Zacząłem się nad tym zastanawiać, patrząc beznamiętnie na samochody toczące się po ulicy, ludzi idących po chodnikach, na miasto rozpościerające się wokół mnie.
– Terroryści nie czują nienawiści do samolotów i mostów. Uwielbiają siać terror.
To było tak oczywiste, że nie mogłem uwierzyć, iż nigdy wcześniej o tym nie pomyślałem. Sądzę, że te kilka dni, kiedy byłem traktowany jak terrorysta, rozjaśniło mi umysł.
Oboje się na mnie gapili.
– Mam rację, prawda? Całe to badziewie, te wszystkie rentgeny, systemy kontroli tożsamości są bezużyteczne?
Przytaknęli powoli.
– Nawet więcej niż bezużyteczne – dodałem podniesionym i łamiącym się głosem – bo skończyło się na tym, że nas aresztowali, a Darryl...
Nie myślałem o Darrylu, odkąd usiedliśmy, i teraz wszystko do mnie wróciło. Mój przyjaciel zaginął, przepadł. Przestałem mówić i zazgrzytałem zębami.
– Musimy powiedzieć naszym rodzicom – stwierdził Jolu.
– Powinniśmy postarać się o adwokata – dodała Vanessa.
Myślałem o tym, żeby opowiedzieć swoją historię. Opowiedzieć światu, co się ze mną stało. O filmach wideo, które z pewnością by się ukazały, o płaczu i o tym, jak musiałem płaszczyć się przed oprawcami jak zwierzę.
– Nie możemy nic powiedzieć rodzicom – rzuciłem bez namysłu.
– Co masz na myśli? – zapytała Vanessa.
– Nie możemy im nic powiedzieć – powtórzyłem. – Słyszałeś ją. Jeśli komuś powiemy, wrócą po nas. Zrobią z nami to, co z Darrylem.
– Chyba żartujesz – odparł Jolu. – Chcesz, żebyśmy...
– Chcę, żebyśmy im za to odpłacili – powiedziałem. – Chcę pozostać na wolności, żebym mógł się zemścić. Jeśli zaczniemy o tym paplać, powiedzą, że jesteśmy tylko dzieciakami zmyślającymi różne historie. Nie wiemy nawet, gdzie nas trzymali! Nikt nam nie uwierzy. A potem, któregoś dnia, przyjdą po nas. Powiem moim rodzicom, że byłem w jednym z tych obozów po drugiej stronie zatoki. Że poszedłem tam, by się z wami spotkać, i że tam utknęliśmy i wydostaliśmy się dopiero dzisiaj. W gazetach piszą, że ludzie nadal wracają stamtąd do domu.
– Nie mogę tego zrobić – oświadczyła Vanessa. – Jak możesz w ogóle o tym myśleć, po tym co ci zrobili?
– To mnie się to przydarzyło, w tym cała rzecz. To walka między mną a nimi. Pokonam ich, odnajdę Darryla. Nie zamierzam tego tak zostawić. Ale kiedy wmieszamy w to naszych starych, to będzie koniec. Nikt nam nie uwierzy i nikt się tym nie przejmie. Jeśli zrobimy tak, jak mówię, ludzie zaczną się przejmować.
– Co masz na myśli? – zapytał Jolu. – Jaki masz plan?
– Jeszcze nie wiem – przyznałem. – Dajcie mi czas do jutra, chociaż do rana.
Wiedziałem, że jeśli uda im się zachować tajemnicę do jutra, to zachowają ją już na zawsze. Starzy będą jeszcze bardziej sceptyczni, jeśli nagle „przypomnimy” sobie, że nie siedzieliśmy jednak w obozie dla uchodźców, lecz w tajnym więzieniu.
Van i Jolu spojrzeli po sobie.
– Proszę, żebyście dali mi szansę – dodałem. – Po drodze dopracujemy całą historię, wygładzimy ją. Dajcie mi jeden dzień, tylko jeden dzień.
Oboje posępnie przytaknęli głowami i znowu ruszyliśmy w dół ulicy, kierując się w stronę domów. Mieszkałem w Potrero Hill, Vanessa w North Mission, a Jolu w Noe Valley – to były trzy zupełnie różne dzielnice, które dzieliło od siebie tylko kilka minut marszu.
Skręciliśmy w Market Street i zatrzymaliśmy się. Ulica była zabarykadowana, z bocznych uliczek zrobiono jednokierunkowe, a wzdłuż całej jezdni stały zaparkowane osiemnastokołowe ciężarówki, bardzo podobne do tych, w których wciśnięto nam worki na głowy i zabrano gdzieś z dala od portu, w kierunku Chinatown.
Każda z nich miała z tyłu trzy stalowe schodki, po których żołnierskim krokiem wciąż wchodzili i schodzili ludzie w garniturach i gliny. Wrzało jak w ulu. Ci w garniturach mieli przypięte do klap małe odznaki, a żołnierze obserwowali, jak poruszają się tam i z powrotem – to były identyfikatory do bezprzewodowej autoryzacji. Przechodząc obok jednej z takich ciężarówek, zerknąłem do środka i ujrzałem znajome logo: Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jeden z żołnierzy zauważył, że na nie patrzę, i zaczął mi się uważnie przyglądać.
Zrozumiałem, co chciał mi w ten sposób przekazać, więc poszedłem dalej. Z przyjaciółmi rozstałem się na Van Ness Avenue. Objęliśmy się, płacząc i obiecując, że zadzwonimy do siebie.
Do Potrero Hill prowadzą dwie drogi – łatwa i trudna. Ta druga wiedzie przez najbardziej strome wzgórza w mieście, podobne do tych, które pokazują w filmach akcji, gdzie podczas pościgu samochody wzbijają się w powietrze, unosząc się nad zenitem. Idąc do domu, zawsze wybierałem tę drogę. To teren mieszkalny, stoją tu domy wiktoriańskie zwane rusałkami – ze względu na te jarmarczne misterne malowidła i frontowe ogrody z pachnącymi kwiatami i wysokimi trawnikami. Leżące na płotach koty gapią się na przechodniów i prawie nie ma tu bezdomnych.
Na tych ulicach było tak spokojnie, że niemal zacząłem żałować, iż nie wybrałem tej drugiej trasy, prowadzącej przez dzielnicę Mission, która jest... hałaśliwa – to chyba najlepsze określenie. Głośna i tętniąca życiem. Roi się tam od awanturujących się pijaczynów, agresywnych kokainistów i nieprzytomnych ćpunów, ale jest też wiele rodzin z wózkami, starszych pań plotkujących na schodach, gości w lowriderach z podkręconymi na maksa głośnikami, z których na całą okolicę rozbrzmiewa umc-umc-umc. Można tam spotkać hipsterów oraz przygnębionych studentów szkół artystycznych preferujących styl emo, a nawet kilku oldschoolowych punków, starszych facetów z bańdziochami wypychającymi koszulki z Dead Kennedys. Są tu też transwestyci, wściekłe młodociane gangi, grafficiarze i oszołomieni, drżący o własne życie dorobkiewicze, którzy zainwestowali w odrestaurowanie tutejszych nieruchomości.
Poszedłem w górę Goat Hill, minąłem pizzerię Goat Hill Pizza, co przywiodło mi na myśl więzienie, gdzie mnie przetrzymywano, i musiałem usiąść na ławce przed knajpą, żeby poczekać, aż przestanę się trząść. Wtedy na wzgórzu przed sobą dostrzegłem osiemnastokołowca z trzema metalowymi schodkami opuszczonymi z tyłu. Wstałem i ruszyłem dalej. Czułem, że ze wszystkich stron obserwują mnie czyjeś oczy.
Resztę drogi do domu przebyłem w wielkim pośpiechu. Nie patrzyłem już na „rusałki” ani na ogródki czy koty. Wzrok miałem wbity w ziemię.
Był środek dnia, lecz mimo to oba samochody moich rodziców stały na podjeździe. To oczywiste. Tata pracował po wschodniej stronie zatoki, więc był zmuszony siedzieć w domu, dopóki nie naprawią mostu. Mama – cóż, kto mógł to wiedzieć, dlaczego mama była w domu.
Siedzieli w domu z mojego powodu.
Jeszcze zanim zdążyłem przekręcić klucz w drzwiach, ktoś wyszarpnął mi je z ręki i otworzył szeroko. Ujrzałem rodziców, wyglądali szaro i mizernie, mieli podkrążone oczy i wpatrywali się we mnie.
Przez chwilę stali jak wryci, lecz potem ruszyli w moim kierunku i wciągnęli mnie do domu, omal nie przewracając mnie przy tym. Oboje mówili tak głośno i szybko, że słyszałem tylko niezrozumiały, ryczący bełkot. Przytulili mnie i wybuchli płaczem, ja również szlochałem. Staliśmy tak we trójkę w małym przedpokoju, płacząc i wypowiadając te niby-słowa, aż opadliśmy z sił i udaliśmy się do kuchni.
Zrobiłem to, co zwykle po przyjściu do domu. Nalałem sobie szklankę przefiltrowanej wody z lodówki i wygrzebałem kilka ciastek z pojemnika na herbatniki, który siostra mamy przysłała nam z Anglii. Normalność tych czynności sprawiła, że serce przestało mi walić jak młot, jego rytm dogonił pracę mózgu i wkrótce wszyscy siedzieliśmy przy stole.