Do szkoły dotarłem trochę za wcześnie i postanowiłem udać się po kawę na 22nd Street – minąłem punkt kontrolny, gdzie policja zatrzymywała samochody do kolejnej inspekcji.
W szkole panowała równie zwariowana atmosfera – ochroniarze, stojąc przy bramce do wykrywania metalu, kontrolowali nasze szkolne identyfikatory i wyciągali nietypowo przemieszczających się uczniów na przesłuchanie. Nie trzeba dodawać, że wszyscy przemieszczaliśmy się w dość dziwaczny sposób. I że z tego powodu lekcje zaczynały się o godzinę, dwie lub nawet trzy później.
W ogóle lekcje były istnym błazeństwem. Nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł się skupić. Podsłuchałem, jak dwóch nauczycieli rozmawiało o tym, ile czasu zabrało im poprzedniego dnia dotarcie z pracy do domu i że tego dnia planowali wymknąć się wcześniej.
Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Paradoks wyniku fałszywie pozytywnego znowu zaatakował!
Również tego dnia lekcje skończyły się wcześniej i poszedłem do domu dłuższą trasą, krążąc po dzielnicy Mission, żeby zobaczyć cały ten zamęt. Długie sznury samochodów, kolejki do metra ciągnące się kilka przecznic, ludzie przeklinający bankomaty, które nie wydawały pieniędzy, ponieważ konta zostały zamrożone ze względu na podejrzaną działalność ich posiadaczy (oto, czym grozi bezpośrednie połączenie konta, Fas Traka i sieciówki!).
Dotarłem do domu, zrobiłem sobie kanapkę i zalogowałem się do Xnetu. To był dobry dzień dla całego miasta. Ludzie przechwalali się swoimi sukcesami. Sparaliżowaliśmy całe San Francisco. Potwierdzały to informacje znalezione w gazetach – dziennikarze pisali, że DBW sfiksował, zrzucając wszystko na chęć zapewnienia nam „bezpieczeństwa”, co miało nas niby uchronić przed terroryzmem. W lokalnej gazecie w dziale Biznes oszacowano koszty związane z działaniami Departamentu oraz opuszczonymi godzinami pracy, spotkaniami i tak dalej. Według tamtejszego ekonomisty tydzień tej rozpierduchy kosztował miasto więcej niż wysadzenie Bay Bridge.
U-ha-ha.
I najlepsza część. Tata wrócił dzisiaj do domu późno wieczorem. Bardzo późno. Trzy godziny później. Dlaczego? Ponieważ został zatrzymany, przeszukany i przesłuchany przez policję. A potem jeszcze raz. Dwukrotnie.
Dwukrotnie!
Rozdział 9
Był tak wściekły, że mało nie pękł. Pamiętacie, jak mówiłem, że rzadko widziałem go wytrąconego z równowagi. Dziś wieczorem stracił ją bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
– Nie uwierzyłabyś. Ten gliniarz miał jakieś osiemnaście lat i wciąż powtarzał: „Ale proszę pana, dlaczego był pan wczoraj w Berkeley, jeśli ma pan klienta w Mountain View?”. Cały czas mu tłumaczyłem, że wykładam na uniwersytecie w Berkeley, a on na to: „Myślałem, że jest pan konsultantem”, i znowu się zaczęło. Czułem się, jakbym grał w jakiejś komedii, w której gliny dostały napadu głupawki. Co gorsza – ciągnął dalej – zaczął mi wmawiać, że dzisiaj też byłem w Berkeley. Ja zaprzeczałem, mówiłem, że mnie tam nie było, a on, że byłem. Potem pokazał mi billingi z mojego FasTraka, a tam było napisane, że dzisiaj przejechałem przez most San Mateo trzy razy! To jeszcze nie wszystko – powiedział i wziął głęboki oddech. Teraz już byłem pewien, że jest wściekły. – Mieli informacje o tym, gdzie byłem. Nawet o miejscach, w których nie płaciłem za przejazd. Sprawdzali mój bilet ot tak, na ulicy, na chybił trafił. A tego to już nie powinni robić! Cholera jasna, szpiegują nas wszystkich i w dodatku nawet nie są kompetentni!
Zszedłem na dół do kuchni, gdzie pomstował mój ojciec, stanąłem w drzwiach i spojrzałem na niego. Zauważyła mnie mama i oboje unieśliśmy brwi, jakbyśmy chcieli zapytać: „Które z nas powie: »A nie mówiłem?«”. Kiwnąłem głową. Mama mogła wykorzystać swoją małżeńską moc, aby ugasić jego złość w sposób, który dla mnie, tylko syna, był nieosiągalny.
Ojciec maszerował tam i z powrotem po kuchni, wymachując rękami niczym uliczny kaznodzieja.
– Drew – powiedziała i złapała go za ramię.
– Co? – warknął.
– Myślę, że jesteś winny Marcusowi przeprosiny. – Mówiła spokojnym i opanowanym tonem. W tym domu to ja i tata byliśmy cholerykami, mama to prawdziwa skała.
Ojciec popatrzył na mnie. Zmrużył oczy i przez chwilę zastanawiał się nad czymś.
– Dobrze – odparł w końcu. – Masz rację. Mówiłem o kompetentnej kontroli. Ci kolesie byli całkowitymi amatorami. Przepraszam cię, synu – powiedział. – Miałeś rację. To jest absurdalne.
Wyciągnął rękę i uścisnął mi dłoń, a potem mocno i zupełnie niespodziewanie mnie przytulił.
– Boże, co my robimy z tym krajem, Marcusie? Twoje pokolenie zasługuje na coś lepszego niż to, co się teraz dzieje.
Kiedy mnie puścił, zauważyłem na jego twarzy głębokie zmarszczki, linie, których nigdy wcześniej nie dostrzegłem.
Wróciłem do swojego pokoju i odpaliłem jakąś grę w Xnecie. To był niezły multiplayer o piratach, w którym trzeba było przez cały dzień lub dwa kompletować załogę, żeby potem plądrować i grabić. To jedna z tych gier, których nie znosiłem, lecz nie mogłem przestać w nie grać. Wiele powtarzających się i mało satysfakcjonujących poszukiwań, trochę walki z innymi graczami (żeby zobaczyć, kto zostanie kapitanem statku) i niewiele zagadek do rozwiązania. Podczas tej gry zacząłem tęsknić za Harajuku Fun Madness, opartej na bieganiu po rzeczywistym świecie, rozwiązywaniu zagadek i strategicznym myśleniu, któremu oddawała się wspólnie cała drużyna.
Jednak tego dnia potrzebowałem czegoś innego. Bezmyślnej rozrywki.
Biedny tata.
To ja mu to zrobiłem. Wcześniej czuł się szczęśliwy i pewny siebie, bo pieniądze z jego podatków były przeznaczane na zapewnienie mu bezpieczeństwa. Zniszczyłem tę jego pewność. Oczywiście to była złudna pewność, ale podtrzymywała go na duchu. Patrząc tak wtedy na niego przygnębionego i załamanego, zacząłem się zastanawiać, co było lepsze: trzeźwe myślenie i zdawanie sobie sprawy z całej tej beznadziei czy życie w raju dla głupców. Ten wstyd – wstyd, który czułem, odkąd wyjawiłem im swoje hasła, od kiedy mnie złamali – powrócił, sprawiając, że stałem się apatyczny, i jedyne, czego chciałem, to uciec przed samym sobą.
W pirackiej grze wybrałem postać majtka szorującego pokład statku Waleczny Zombie – stracił życie, gdy byłem offline. Musiałem wysłać do wszystkich graczy na statku komunikat, żeby znaleźć kogoś, kto mnie ożywi. Przynajmniej miałem jakieś zajęcie. Właściwie to lubiłem. Było w tym coś magicznego, bo zupełnie obcy człowiek wyświadczał mi przysługę. A ponieważ to był Xnet, wiedziałem, że wszyscy obcy są przyjaciółmi, w pewnym sensie.
> Gdzie jesteś?
Postać, która mnie ożywiła, nazywała się Lizanator i była płci żeńskiej, chociaż to wcale nie musiało oznaczać, że była dziewczyną. Chłopcy czerpali pewną przyjemność z wczuwania się w żeńskie postacie.
> W San Francisco
– odpowiedziałem.
> Nie wygłupiaj się, gdzie w San Fran?
> A co, jesteś zbokiem?
W tym miejscu urwała się nasza rozmowa. Oczywiście w każdej grze było pełno pedziów i zboków, i gliniarzy udających pedziów i zboków, którzy chcieli zastawić na nich pułapkę (chociaż miałem szczerą nadzieję, że w Xnecie nie było żadnych glin!). W dziewięciu na dziesięć przypadków takie oskarżenie prowadziło do zmiany tematu.
> Mission? Potrero Hill? Noe? East Bay?