Tak więc wręczam wam swój pęk kluczy i o ile wierzycie, że naprawdę znam i zweryfikowałem wszystkie klucze, które się na nim znajdują, możecie go wziąć i dopiąć do swojego. Teraz to wy możecie wręczyć ten cały pęk komuś, kogo znacie. Pęk będzie stawał się coraz większy. O ile ufacie danej osobie, a ta ufa następnej i tak dalej, jest to dość bezpieczne.
I tak dotarliśmy do tematu imprez, na których podpisuje się klucze. Są dokładnie tym, na co wskazuje ich nazwa. To imprezy, na których wszyscy zbierają się razem i podpisują klucze pozostałych osób. Kiedyś ja i Darryl wymienialiśmy klucze na takiej miniimprezie dla dwóch smutnych maniaków komputerowych (nas samych). Jednak wspólnie z większą grupą ludzi możecie stworzyć zalążek Sieci Zaufania, która od tej chwili może się do woli rozrastać. Gdy wszyscy dopisani do waszej listy kluczy ludzie rozejdą się po świecie i spotkają nowe osoby, zacznie pojawiać się na niej coraz więcej nazwisk. Nie musicie spotykać się z tymi nowymi osobami, wystarczy, że uwierzycie, że podpisany klucz, który otrzymaliście od użytkowników waszej sieci, jest ważny.
Tak oto Sieć Zaufania pasuje do imprez jak masło orzechowe do czekolady.
– Powiedz wszystkim, że to jest superprywatna impreza, tylko z zaproszeniami – powiedziałem. – Niech nie biorą nikogo ze sobą, bo nie zostaną wpuszczeni.
Jolu spojrzał na mnie znad swojej kawy.
– Żartujesz, prawda? Jeśli się im to powie, to przyprowadzą jeszcze więcej znajomych.
– Hmm – westchnąłem.
Ostatnio spędzałem u Jolu jedną noc w tygodniu, aktualizując kod do indienetu. Pigspleen płacił mi za to niezłą sumkę i to było naprawdę niesamowite. Nigdy nie sądziłem, że ktoś będzie mi płacił za pisanie kodów.
– No to co robimy? Potrzebujemy tam tylko tych, którym naprawdę ufamy, a o powodzie zorganizowania imprezy wspomnimy dopiero wtedy, gdy zdobędziemy wszystkie klucze i będziemy mogli im przesłać w tajemnicy wiadomość.
Jolu debugował, a ja przypatrywałem się temu zza jego ramienia. Kiedyś nazywano to programowaniem ekstremalnym, co brzmiało nieco żenująco. Teraz mówimy na to po prostu programowanie. Dwie osoby są lepsze w wyłapywaniu błędów niż jedna. Jak to się mówi: „Przy dostatecznie dużej liczbie patrzących oczu żaden robak się nie prześlizgnie”.
Przejrzeliśmy raporty o błędach i szykowaliśmy się do wypuszczenia nowej wersji. Wszystko aktualizowało się samodzielnie, więc nasi użytkownicy nie musieli właściwie nic robić, po prostu raz w tygodniu się budzili, a w ich kompie czekał już na nich nowy program. Czułem się dziwacznie, wiedząc, że z kodu, który napisałem, będzie korzystało tysiące ludzi, jutro!
– Co robimy? Nie wiem, stary. Myślę, że po prostu musimy się z tym pogodzić.
Myślami cofnąłem się do dni, kiedy graliśmy w Harajuku Fun Madness. To było wielkie wyzwanie społeczne, w które zaangażowane były ogromne grupy ludzi.
– OK, masz rację. Ale postarajmy się chociaż utrzymać to w tajemnicy. Powiedz im, że mogą przyprowadzić maksymalnie jedną osobę i że musi to być ktoś, kogo znają osobiście przynajmniej od pięciu lat.
Jolu spojrzał znad ekranu.
– Hej – krzyknął. – Hej, to jest dobre. Teraz czaję. To znaczy gdybyś mi powiedział, żebym nikogo nie przyprowadzał, tobym pomyślał: „Za kogo on się, do cholery, uważa?”. Ale jeśli ujmiemy to w ten sposób, to zaczyna brzmieć jak jakaś ekscytująca akcja rodem z Jamesa Bonda.
Znalazłem buga. Wypiliśmy kawę. Poszedłem do domu i zagrałem w Mechaniczną Grabież, starając się nie myśleć o szpiegach szukających kluczy i ich wścibskich pytaniach, a potem zasnąłem jak niemowlę.
Sutro Baths to autentyczna podróba rzymskich ruin. Otwarto je w 1896 roku i wówczas był to największy kryty basen na świecie, który wyglądał niczym olbrzymie wiktoriańskie szklane solarium wypełnione pływalniami i wannami. Umieszczono tam nawet pierwsze wersje zjeżdżalni wodnych. W latach pięćdziesiątych interes podupadł, a w 1966 roku właściciele podpalili całość, żeby dostać odszkodowanie. Jedyne, co po tym wszystkim pozostało, to labirynt zwietrzałych kamieni wbitych w pionową ścianę urwiska nad Ocean Beach. Wygląda to zupełnie jak rzymskie ruiny, popękane i tajemnicze, pod którymi kryją się jaskinie wychodzące w głąb oceanu. Podczas przypływu fale mkną przez nie, zalewając kamienie – podobno nawet wciągnęły i zatopiły przypadkowego turystę.
Ocean Beach leży obok parku Golden Gate na surowym klifie pokrytym drogimi, skazanymi na pożarcie przez ocean domami, które opadają na wąską plażę upstrzoną meduzami i odważnymi (szalonymi) surferami. Z płytkich wód wybrzeża sterczy ogromna biała skała. To Seal Rock, miejsce, w którym gromadziły się lwy morskie – i załatwiały swoje potrzeby, stąd jej biały kolor – więc przeniesiono je w okolice bardziej przyjazne dla turystów, czyli na wybrzeże w dzielnicy Fisherman's Wharf.
Po zmroku nie ma tu prawie nikogo. Robi się bardzo zimno, a jeśli się na to pozwoli, słona mgiełka potrafi przemoczyć aż do kości. Skały są ostre, pokryte rozbitym szkłem i porozrzucanymi gdzieniegdzie strzykawkami narkomanów.
To fantastyczne miejsce na imprezę.
Zabrałem ze sobą brezent i ocieplane rękawice. Jolu wywęszył, skąd można załatwić piwo – jego starszy brat Javier miał kumpla, który kręcił właściwie całym rynkiem alkoholowym dla nieletnich. Jeśli mu się odpowiednio zapłaciło, pojawiał się na każdej imprezie, nawet w najbardziej ustronnym miejscu, ze skrzynkami lodu i tyloma browarami, ile dusza zapragnie. Wyjąłem trochę kasy, którą zarobiłem na programowaniu indienetu. Koleś pojawił się punktualnie o ósmej, dobrą godzinę po zachodzie słońca, taszcząc sześć skrzynek z lodem ze swojej furgonetki na dół do ruin łaźni. Zabrał nawet zapasową skrzynkę na puste puszki.
– Tylko ostrożnie, dzieciaki – powiedział, trącając swój kowbojski kapelusz. Był to gruby Samoańczyk z ogromnym uśmiechem na ustach, w obleśnym bezrękawniku, spod którego wyglądały jego pachy – i brzuch – i wystające włosy na ramionach.
Wysunąłem kilka dwudziestodolarówek ze swojej rolki i wręczyłem mu – naliczał sobie stupięćdziesięcioprocentową marżę. Całkiem niezły interes.
Spojrzał na moją rolkę pieniędzy.
– Wiesz, że mógłbym ci to wszystko po prostu zabrać – powiedział, nadal się uśmiechając. – W końcu jestem kryminalistą.
Włożyłem rolkę do kieszeni i spojrzałem mu obojętnie w oczy. Pokazywanie komuś całej kasy było z mojej strony głupie, ale wiedziałem, że bywają momenty, kiedy po prostu nie można się dawać.
– Tylko cię sprawdzam – powiedział w końcu. – Ale uważaj z tą kasą. Nie pokazuj jej wszystkim dookoła.
– Dzięki – odparłem. – I tak dorwie mnie Departament Bezpieczeństwa.
Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.
– Ha! To cieniasy, a nie gliny. Te białasy na niczym się nie znają.
Spojrzałem na jego furgonetkę. W widocznym miejscu za szybą leżał FasTrak. Ciekawe, ile czasu minie, zanim go zwiną.
– Wpadną do was dzisiaj dziewczynki, co? Po co wam tyle piwa?
Uśmiechnąłem się i machnąłem na do widzenia. Właściwie powinien był już sobie pójść. W końcu załapał, o co mi chodzi, i odjechał. Na jego twarzy wciąż widniał ten sam niesłabnący uśmiech.
Jolu pomógł mi schować skrzynki w gruzach, oświetlając sobie drogę małymi białymi diodami umieszczonymi w opasce na głowie. Gdy skrzynki były na miejscu, związaliśmy małe białe łańcuszki lampek diodowych ze sobą, żeby świeciły podczas zdejmowania styropianowych pokrywek i żeby było widać, co się wyjmuje.