Pani Galvez pokiwała powoli głową. Widać było, że próbuje rozgryźć, w jaki sposób potraktować Charlesa, który wyglądał tak, jakby miał lada chwila wybuchnąć.
– Charles poruszył istotną kwestię. Yippisi nie byli zagranicznymi agentami, byli obywatelami Stanów Zjednoczonych Ameryki. Jeśli mówisz: „Atakowali nas”, musisz określić, kim są „oni”, a kim jesteśmy „my”. Kiedy chodzi o twoich rodaków...
– Bzdury – krzyknął. Teraz już stał. – Byliśmy wtedy w stanie wojny. A ci goście pomagali i dodawali otuchy wrogowi. Łatwo stwierdzić, kto należy do „nas”, a kto do „nich”. Jeśli popierasz USA, należysz do „nas”, jeśli popierasz ludzi, którzy strzelają do Amerykanów, należysz do nich.
– Czy ktoś chciałby to skomentować?
W górę wystrzeliło kilka rąk. Pani Galvez oddała ich właścicielom głos. Kilka osób stwierdziło, że Wietnamczycy strzelali do Amerykanów, bo ci polecieli do Wietnamu i zaczęli biegać po dżungli z karabinami. Inni byli zdania, że Charles miał rację w tym sensie, że ludziom nie powinno się pozwalać na robienie nielegalnych rzeczy.
Wszyscy prowadzili ciekawą debatę oprócz Charlesa, który krzyczał na ludzi, przerywając im, kiedy próbowali wyjaśnić swój punkt widzenia. Pani Galvez kilka razy zwróciła mu uwagę, żeby poczekał na swoją kolej, ale to nie działało.
Szukałem czegoś w swoim schoolbooku, czegoś, co na pewno już kiedyś czytałem.
Znalazłem. Wstałem. Pani Galvez spojrzała na mnie wyczekująco. Inni podążyli za jej wzrokiem i umilkli. Nawet Charles spojrzał na mnie po chwili, a jego wielkie mokre oczy płonęły nienawiścią.
– Chciałem coś przeczytać – powiedziałem. – Coś krótkiego: „[...] wyłonione zostały wśród ludzi rządy, których sprawiedliwa władza wywodzi się ze zgody rządzonych. Że jeżeli kiedykolwiek jakakolwiek forma rządu uniemożliwiałaby osiągnięcie tych celów, to naród ma prawo taki rząd zmienić lub obalić i powołać nowy, którego podwalinami będą takie zasady i taka organizacja władzy, jakie wydadzą się narodowi najbardziej sprzyjające dla szczęścia i bezpieczeństwa”[22].
Rozdział 12
Na twarzy pani Galvez widniał szeroki uśmiech.
– Czy ktoś wie, skąd to pochodzi?
Grupa osób odpowiedziała chórem:
– Z Deklaracji Niepodległości.
Przytaknąłem.
– Dlaczego nam to przeczytałeś, Marcusie?
– Bo wydaje mi się, że założyciele tego kraju stwierdzili, iż rządy powinny pracować dla nas, a jeśli uznamy, że już tego nie robią, powinniśmy je obalić. O to chodzi w tym cytacie, tak?
Charles pokręcił głową.
– To było setki lat temu! – powiedział. – Teraz jest inaczej!
– Co jest inaczej?
– No, po pierwsze, nie mamy już króla. Tamci mówili o rządzie powołanym dlatego, że pra-pra-pra-pradziadek jakiegoś cymbała wierzył, że Bóg dał mu władzę, i zabijał każdego, kto się z nim nie zgadzał. Nasz rząd został wybrany w demokratycznych wyborach...
– Ja na nich nie głosowałem – odparłem.
– I to ci daje prawo do wysadzania budynków w powietrze?
– Co? Kto mówił o wysadzaniu budynków? Yippisi, hipisi i wszyscy ci ludzie uważali, że rząd już ich nie słucha. Zobacz, jak zostali potraktowani ci, którzy próbowali zebrać podpisy wyborców na Południu! Byli bici, aresztowani...
– Kilku zabito – wtrąciła pani Galvez. Uniosła ręce do góry i poczekała, aż ja i Charles usiądziemy. – Dziś już nie mamy czasu, ale muszę was pochwalić za jedną z najciekawszych lekcji w moim życiu. To była wspaniała dyskusja i wiele się od was wszystkich nauczyłam. Mam nadzieję, że wy również się od siebie nawzajem wiele nauczyliście. Dziękuję wam za udział. Dla tych, którzy lubią wyzwania – kontynuowała – mam pracę domową, za którą można zdobyć dodatkowe punkty. Proszę, żebyście napisali wypracowanie, w którym porównacie reakcję polityczną na ruch antywojenny i ruch praw obywatelskich w San Francisco z dzisiejszą reakcją społeczeństwa obywatelskiego na wojnę z terroryzmem. Możecie napisać tyle stron, ile chcecie, byle nie mniej niż trzy. Ciekawa jestem, co wymyślicie.
Chwilę później rozległ się dzwonek i wszyscy gęsiego wyszli z klasy. Ja trochę się ociągałem, bo czekałem, aż zauważy mnie pani Galvez.
– Tak, Marcusie?
– To było niesamowite – powiedziałem. – Nigdy nie dowiedziałem się tylu rzeczy o latach sześćdziesiątych.
– I o siedemdziesiątych. W czasach niepokojów politycznych życie w tym miejscu było zawsze ekscytujące. Bardzo mi się podobało twoje nawiązanie do Deklaracji Niepodległości. To było bardzo mądre.
– Dziękuję – powiedziałem. – Tak mi to przyszło do głowy. Nigdy dotąd nie doceniałem znaczenia tych słów.
– Cóż, to są słowa, które każdy nauczyciel pragnie usłyszeć, Marcusie – odparła i uścisnęła mi dłoń. – Nie mogę się doczekać twojego wypracowania.
W drodze do domu kupiłem plakat Emmy Goldman i przybiłem go nad biurkiem na starym czarno-białym posterze. Kupiłem też koszulkę z napisem NIGDY NIE UFAJCIE i z fotomontażem, na którym Grover i Elmo wykopują dorosłych Gordona i Susan z Ulicy Sezamkowej. Ten pomysł mnie totalnie rozwalił. Później odkryłem, że w sieci ogłoszono już sześć konkursów na fotomontaż ilustrujący to hasło w miejscach takich jak Fark, Worth1000 czy B3ta. Krążyły tam setki gotowych fotek, które można było wykorzystać do produkcji nawet najbardziej odjechanych gadżetów.
Na widok tej koszulki mama uniosła brwi, a tata pokręcił głową i dał mi wykład, żebym nie pakował się w kolejne kłopoty. Jego reakcja jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że mam rację.
Ange znowu znalazła mnie na czacie i flirtowaliśmy do późnej nocy. Biała furgonetka z antenami wróciła kolejny raz, więc wyłączyłem Xboksa i zaczekałem, aż samochód odjedzie. Wszyscy się już do tego przyzwyczailiśmy.
Ange była bardzo podekscytowana tym koncertem. Zanosiło się na gigantyczną imprezę. Zgłosiło się tyle zespołów, że myśleli o utworzeniu małej sceny dla mniej znanych bandów.
> Jak oni załatwili pozwolenie na całonocny koncert w parku? Tam wszędzie dookoła są domy.
> Poz-wo-le-nie? Co to jest „poz-wo-le-nie”? Opowiedz mi więcej o tym waszym ludz-kim poz-wo-le-niu.
> To on jest nielegalny?
> Hm, halo? T Y się martwisz, że łamiemy prawo?
> Słuszna uwaga
> LOL[23]
Dręczyły mnie jednak jakieś złe przeczucia. W ten weekend miałem zabrać tę totalnie odjazdową dziewczynę na randkę – cóż, formalnie to ona mnie zabierała – na nielegalny koncert, który miał się odbyć w samym środku ruchliwej dzielnicy.
Przynajmniej będzie ciekawie.
Ciekawie.
Przez całe sobotnie popołudnie do parku Dolores napływali ludzie, pojawiali się między osobami grającymi we frisbee i tymi, którzy przyszli na spacer z psami. Część z nich sama grała we frisbee lub spacerowała z psami. Nie do końca jasne było, czy ten koncert wypali. Wokół kręciło się sporo gliniarzy i tajniaków. Łatwo było ich rozpoznać, bo wyglądali jak Pryszcz i Glut. Mieli fryzury z Castro Avenue i budowę ciała typową dla mieszkańców Nebraski: przysadziści goście z krótkimi włosami i brudnymi wąsami. Krążyli w kółko i wyglądało na to, że czują się zakłopotani i skrępowani w tych swoich wielkich spodenkach i luźnych podkoszulkach, które mieli z pewnością po to, żeby zasłonić żyrandole sprzętu zwisające wokół ich brzuchów.
22
23
LOL (ang.