Выбрать главу

Park Dolores jest ładnym i słonecznym miejscem, rosną w nim palmy, są tam korty tenisowe, wiele pagórków i drzew, wokół których można pobiegać i na których można posiedzieć. Nocami śpią tam bezdomni, ale w San Francisco to normalka.

Ange spotkałem w księgarni anarchistycznej. To ja zaproponowałem to miejsce. Z perspektywy czasu widzę, że tej dziewczynie musiało się to wydawać fajne i rajcujące, ale przysięgam, że wtedy wybrałem je tylko dlatego, że było po prostu dogodnie położone. Gdy tam dotarłem, czytała książkę pod tytułem Up Against the Wall Motherf..ker.

– Nieźle – powiedziałem. – Czy twoja mama wie, że czytasz takie książki?

– Nie ma nic przeciwko – odpowiedziała. – To historia grupy ludzi takich jak Yippisi, tylko że z Nowego Jorku. Wszyscy zamiast swojego nazwiska używali słowa „sukinsyn”, na przykład „Ben Sukinsyn”. Chodziło o to, żeby prasa nie mogła publikować ich nazwisk, gdy robili jakieś kontrowersyjne akcje. Chcieli po prostu wkurzyć dziennikarzy. Niezłe, nie?

Odłożyła książkę na półkę, a ja zastanawiałem się, czy powinienem ją przytulić. Mieszkańcy Kalifornii zawsze się przytulają, na powitanie i pożegnanie. No może nie zawsze. Czasami całują się w policzek. To dość zagmatwane.

Ona zadecydowała za mnie. Objęła mnie i przyciągnęła moją głowę do siebie, całując mnie mocno w policzek. Potem nagle przyłożyła usta do mojej szyi i dmuchnęła energicznie, tak że rozległ się donośny odgłos pierdnięcia.

Wybuchnąłem śmiechem i odepchnąłem ją.

– Chcesz burrito? – zapytałem.

– Czy to jest pytanie, czy stwierdzenie rzeczy oczywistej?

– Ani jedno, ani drugie.

Kupiłem zabawne naklejki z napisem TEN TELEFON JEST NA PODSŁUCHU, które były akurat w odpowiednim rozmiarze, żeby przykleić je na słuchawkach automatów telefonicznych wciąż jeszcze rozmieszczonych wzdłuż ulic w Mission – dzielnicy, której mieszkańców niekoniecznie stać na komórki.

Szliśmy, rozkoszując się nocnym powietrzem. Opowiedziałem Ange o tym, co dzieje się w parku.

– Założę się, że dookoła stoi ze sto ciężarówek – powiedziała. – Żeby mieli nas do czego powsadzać.

– Hm – rozejrzałem się. – Miałem nadzieję, że powiesz coś w stylu: „Nie ruszą nas, nie ma mowy”.

– Myślę, że nie o to im chodzi. Chodzi im o to, żeby postawić jak najwięcej obywateli w sytuacji, w której to gliny będą decydować, czy traktować zwykłych ludzi jak terrorystów. To trochę jak robienie akcji, tylko za pomocą muzyki, a nie gadżetów. Chodzisz na akcje, co?

Czasem zapominam, że nie wszyscy moi znajomi wiedzą, że Marcus i M1k3y to ta sama osoba.

– Tak, trochę – powiedziałem.

– To taka akcja z masą zajebistych zespołów.

– Jasne.

W dzielnicy Mission burrito to po prostu instytucja. Są tanie, wielkie i pyszne. Wyobraźcie sobie rulon wielkości pocisku przeciwpancernego wypełniony pikantnym grillowanym mięsem, guacamole, salsą, pomidorami, smażoną fasolką, ryżem, cebulą i kolendrą. Porównanie go z Taco Bell[24] wypada jak porównanie lamborghini z resorakiem.

W Mission istnieje około dwustu barów z burrito. Są wyjątkowo paskudne, mają niewygodne siedzenia i minimalistyczny wystrój – wyblakłe plakaty meksykańskich biur podróży, hologramy z Jezusem i Maryją w świecących oprawkach – oraz rozbrzmiewa w nich głośna muzyka mariachi. Różnią je tylko egzotyczne rodzaje mięsa, które wpychają do swoich produktów. W najbardziej autentycznych barach można spotkać mózg i ozorki, których nigdy nie zamawiam, ale miło wiedzieć, że tam są.

W miejscu, do którego się udaliśmy, serwowano zarówno mózgi, jak i ozorki, których nie zamówiliśmy. Ja wziąłem carne asada, natomiast Ange siekanego kurczaka. Do tego oboje zamówiliśmy duże kubki horchaty.

Gdy tylko usiedliśmy, Ange rozwinęła swoje burrito, a z torebki wyjęła małą butelkę. Był to niewielki pojemnik ze stali nierdzewnej, który całkiem przypominał pojemnik z gazem pieprzowym do samoobrony. Wymierzyła nim w odsłonięte wnętrzności swojego burrito i rozpyliła na nie mgiełkę czerwonego, oleistego spreju. Poczułem jego zapach, moje gardło się zacisnęło, a oczy zaczęły mi łzawić.

– Co ty, do diabła, robisz z tym biednym, bezbronnym burrito?

Uśmiechnęła się do mnie szelmowsko.

– Jestem uzależniona od pikantnych potraw – odparła. – To kapsaicyna w spreju.

– Kapsaicyna...

– Tak, składnik gazu pieprzowego. To taki gaz pieprzowy, tylko bardziej rozcieńczony. I o wiele lepszy. Jeśli ci to pomoże, wyobraź sobie, że to pikantne cajuńskie krople do oczu.

Już na samą myśl o tym moje oczy stanęły w ogniu.

– Żartujesz – powiedziałem. – Chyba nie zamierzasz tego zjeść.

Jej brwi wystrzeliły w górę.

– To wyzwanie, chłopcze? No to patrz.

Zawinęła swoje burrito tak dokładnie, jak ćpun zwija skręta, wpychając końcówki do środka, po czym zapakowała je znowu w folię aluminiową. Oderwała jeden koniec, przysunęła go do buzi i znieruchomiała, trzymając jedzenie tuż przed ustami.

Nie mogłem uwierzyć, że to zrobi, ale właśnie wtedy wbiła w nie zęby. Przecież ona w zasadzie wsmarowała w swoją kolację broń przeciwpiechotną.

Ugryzła kęs. Przeżuła. Połknęła. Sprawiała wrażenie osoby jedzącej pyszne danie.

– Chcesz gryza? – zapytała niewinnie.

– Tak – odparłem. Lubię ostre żarcie. W pakistańskich barach zawsze zamawiam curry i poczwórne chili.

Odwinąłem trochę folii i wziąłem wielkiego gryza.

Wielki błąd.

Znacie to uczucie, kiedy bierzecie do buzi wielką łyżkę chrzanu albo wasabi, albo czegoś podobnego, i czujecie, że wasze zatoki zamykają się w tym samym czasie co tchawica, a wasza głowa wypełnia się uwięzionym, gorącym jak po wybuchu atomowym powietrzem, które stara się za wszelką cenę wydostać przez wasze łzawiące oczy i nozdrza? To uczucie, że zaraz pójdzie wam para z uszu, zupełnie jak postaciom z kreskówek?

To było o wiele gorsze.

Czułem się tak, jakbym położył rękę na rozgrzanym piecyku, tylko że to nie była ręka, ale wnętrze mojej głowy razem z przełykiem i całym przewodem trawiennym, aż po żołądek. Moje ciało pokryło się potem, a ja nie mogłem przestać się krztusić.

Ange bez słowa podała mi moją horchatę, a mnie udało się wziąć do buzi słomkę. Przyssałem się do niej mocno, wypijając duszkiem połowę napoju.

– Jest taka skala, skala Scovillea, której my, miłośnicy chili, używamy do mierzenia poziomu pikantności papryki. Czysta kapsaicyna ma piętnaście milionów SHU[25]. Tabasco mniej więcej dwa i pół tysiąca. Gaz pieprzowy to dobre trzy miliony. Mój wynalazek ma jakieś marne sto tysięcy, czyli mniej więcej tyle co łagodna papryczka scotch bonnet. Przyzwyczajałam się do tego prawie rok, ale niektórzy prawdziwi hardcorowcy potrafią dojść do pół miliona lub coś koło tego. Mogą zjeść rzeczy dwadzieścia razy ostrzejsze niż tabasco. Pali jak cholera. Przy takiej ilości scoville'i twój mózg dosłownie zalewają endorfiny. To lepsze niż hasz. I zdrowsze.

Moje zatoki zaczęły dochodzić do siebie, mogłem oddychać, nie łapiąc już z trudem powietrza.

– Oczywiście jak pójdziesz do kibla, zobaczysz wściekły krąg ognia – dodała, puszczając mi oczko.

Auć.

– Jesteś rąbnięta – odparłem.

– Ciekawe stwierdzenie jak na kolesia, którego hobby to budowanie i rozwalanie laptopów – skwitowała.

– Właśnie – powiedziałem i dotknąłem czoła.

вернуться

24

Taco Bell – amerykańskie bary szybkiej obsługi oferujące potrawy meksykańskie.

вернуться

25

SHU (ang. Scoville Hotness Unit) – jednostka ostrości Scoville'a.