Выбрать главу

Nie byłem u Darryla od miesięcy, ale przez te lata spędziłem w jego domu wystarczająco dużo czasu, żeby rozpoznać go od razu.

– Tak – przytaknąłem. – To tutaj.

Staliśmy długo wokół samochodu, czekając, aż ktoś pójdzie i naciśnie dzwonek u drzwi. Ku mojemu zaskoczeniu to byłem ja.

Zadzwoniłem. Przez chwilę wszyscy w milczeniu i z zapartym tchem czekaliśmy. Zadzwoniłem ponownie. Samochód ojca Darryla stał na podjeździe i widzieliśmy, że w pokoju gościnnym pali się światło. Już miałem zadzwonić po raz trzeci, gdy otworzyły się drzwi.

– Marcus? – ojciec Darryla w ogóle nie przypominał człowieka, którego pamiętałem. Był nieogolony, w szlafroku, na bosaka, miał długie paznokcie u stóp i czerwone oczy. Przybrał na wadze, a pod jego mocną żołnierską szczęką drżał miękki podwójny podbródek. Miał cienkie, rzadkie i rozwichrzone włosy.

– Proszę pana – powiedziałem. Moi rodzice tłoczyli się za mną w drzwiach.

– Cześć, Ron – przywitała go moja mama.

– Ron – rzekł tata.

– Wy też? Co się stało?

– Możemy wejść?

Jego pokój gościnny wyglądał jak te z programów telewizyjnych o opuszczonych dzieciach, które spędziły w zamknięciu miesiąc, zanim zostały uratowane przez sąsiadów: opakowania po mrożonkach, puste puszki po piwie, miski ze spleśniałymi płatkami śniadaniowymi i stosy gazet. W powietrzu unosił się smród kocich sików, a pod naszymi stopami chrzęściły śmieci. Nawet bez tych kocich sików smród był niewiarygodny, jak w kiblu na dworcu autobusowym.

Na łóżku leżało brudne prześcieradło i parę zatłuszczonych poduszek. Kilka z nich było rozdartych, widocznie ktoś na nich dużo sypiał.

Przez długą chwilę staliśmy w milczeniu, a zakłopotanie przytłaczało wszystkie inne emocje. Ojciec Darryla wyglądał tak, jakby chciał umrzeć.

Powoli usunął na bok prześcieradła leżące na fotelu, a z kilku krzeseł sprzątnął stertę tłustych tacek po jedzeniu, zaniósł je do kuchni i sądząc po dochodzących stamtąd odgłosach, rzucił je na podłogę.

Usiedliśmy ostrożnie w miejscach, które uprzątnął, a kiedy wrócił, sam również usiadł.

– Przepraszam – powiedział z roztargnieniem. – Nie mogę zaproponować wam kawy, bo jej nie mam. Jutro dowiozą mi zakupy, teraz zostały same resztki...

– Ron – powiedział mój ojciec – posłuchaj. Musimy ci coś powiedzieć, to nie będzie łatwe.

Ojciec Darryla siedział niczym posąg, słuchając tego, co mówię. Spojrzał na liścik, przeczytał go, lecz wyglądało na to, że bez zrozumienia, a potem jeszcze raz. Wręczył mi go z powrotem.

Drżał.

– On... Darryl żyje – powiedziałem. – Darryl żyje i jest przetrzymywany w więzieniu na Treasure Island.

Wepchnął pięść w usta i wydał z siebie potworny, jęczący dźwięk.

– Mamy znajomą. Pisze do „Bay Guardiana”. Jest dziennikarką śledczą.

To stąd znałem to nazwisko. Z darmowego tygodnika „The San Francisco Bay Guardian” dziennikarze często odchodzili do większych dzienników i gazet internetowych, ale Barbara Stratford była tam od zawsze. Jak przez mgłę pamiętałem, że jako dziecko jadałem kolacje w jej towarzystwie.

– Wybieramy się teraz do niej – powiedziała mama. – Pojedziesz z nami, Ron? Opowiesz jej historię Darryla?

Położył dłonie na twarzy i westchnął głęboko. Tata próbował położyć rękę na jego ramieniu, ale pan Glover strząsnął ją gwałtownie.

– Muszę się umyć – powiedział. – Dajcie mi chwilę.

Gdy pan Glover zszedł na dół, wyglądał na odmienionego. Był ogolony, miał gładko zaczesane włosy i ubrany był w świeżo wyprasowany galowy mundur wojskowy z rzędem odznaczeń na piersiach. Zatrzymał się przy schodach i wskazał ręką ordery.

– W tym momencie nie mam zbyt wielu rzeczy, które się dobrze prezentują. A to wydaje się odpowiednie. Wiecie, gdyby chciała robić zdjęcia.

On i tata poszli przodem, a ja szedłem z tyłu, za panem Gloverem. Z bliska czuć było od niego piwo, tak jakby ulatniało się przez pory w skórze.

Zanim dotarliśmy na podjazd przed domem Barbary Stratford, była już północ. Mieszkała w miasteczku Mountain View, więc gnaliśmy drogą 101 i nikt z nas nie wypowiedział ani słowa. Za szybami przesuwały się rozsiane wzdłuż autostrady budynki.

Ten brzeg zatoki wyglądał inaczej od tego, na którym mieszkałem. Przypominał bardziej przedmieścia Ameryki, jakie czasem widziałem w telewizji. Mnóstwo autostrad i identycznych domków, miasteczek, w których nie było bezdomnych pchających po chodniku wózki z supermarketów – nie było nawet chodników!

Gdy czekaliśmy na pana Gioverà, mama zadzwoniła do Barbary Stratford. Dziennikarka spała, ale mama była tak nakręcona, że zapomniała o swoich brytyjskich manierach i o tym, że budzenie kogoś po nocach jest krępujące. Zamiast tego powiedziała jej nerwowo, że musi z nią o czymś porozmawiać, i to osobiście.

Dom Barbary Stratford skojarzył mi się z serialem Grunt to rodzinka – był niski, jednopiętrowy, z frontem wyłożonym cegłami i schludnym, perfekcyjnie kwadratowym trawnikiem. Na przedniej ścianie widniał jakiś abstrakcyjny wzór ułożony z kafelków oraz wznosząca się zza niego staroświecka antena UHF. Gdy tak błąkaliśmy się przed wejściem, zauważyliśmy, że wewnątrz ktoś już zapalił światła.

Zanim zdążyliśmy nacisnąć na dzwonek, reporterka otwarła nam drzwi. Była wysoką szczupłą kobietą mniej więcej w wieku moich rodziców, z orlim nosem, przenikliwymi oczami i dużą liczbą „zmarszczek śmiechu”. Ubrana była w modne dżinsy, jedne z tych, jakie można było znaleźć w butikach na Valencia Street, oraz w luźną indiańską bawełnianą bluzkę, która zwisała jej do ud. Miała też małe okrągłe okulary błyszczące w świetle korytarza.

Przywitała nas cierpkim, słabym uśmiechem.

– Widzę, że zabrałaś ze sobą cały klan – powiedziała.

– Za chwilę zrozumiesz dlaczego – przytaknęła mama.

Pan Glover wysunął się zza taty.

– I wezwałaś marynarkę wojenną?

– Wszystko w swoim czasie.

Wszyscy po kolei zostaliśmy jej przedstawieni. Miała mocny uścisk dłoni i długie palce.

Jej dom został urządzony w japońskim minimalistycznym stylu, stało tam zaledwie kilka proporcjonalnych niskich mebli i wielkie gliniane dzbany z bambusem omiatającym sufit, co przypominało ogromny zardzewiały silnik Diesla, który przysiadł na szczycie wypolerowanego marmurowego cokołu. Doszedłem do wniosku, że mi się podoba. Podłoga była zrobiona ze starego drewna, oszlifowanego i zabejcowanego, lecz bez wypełnień, więc pod powierzchnią lakieru można było dostrzec pęknięcia i wgłębienia. Naprawdę mi się podobała, zwłaszcza gdy chodziłem po niej w samych skarpetach.

– Robię kawę – oznajmiła. – Kto ma ochotę?

Wszyscy podnieśliśmy ręce. Spojrzałem wyzywająco na rodziców.

– Dobrze – rzekła.

Zniknęła w innym pokoju i po chwili wróciła, niosąc chropowatą bambusową tacę z dzbankiem termicznym oraz sześcioma precyzyjnie zaprojektowanymi kubkami w nierówne, niedbałe wzory. To też mi się podobało.

– A teraz – powiedziała, gdy już nalała i podała nam kawę – miło was znowu wszystkich zobaczyć. Marcusie, myślę, że ostatnim razem, gdy cię widziałam, miałeś chyba z siedem lat. Pamiętam tylko, że byłeś bardzo podekscytowany nowymi grami wideo, które mi pokazywałeś.

W ogóle tego nie pamiętałem, ale wyglądało na to, że właśnie tym interesowałem się w wieku siedmiu lat. Pewnie chodziło o gry na Sega Dreamcast.

Wyjęła dyktafon, żółty notatnik i długopis.