Выбрать главу

Organizatorzy byli znani z prowadzenia darmowych warsztatów literackich i teatralnych dla młodzieży. Zajmowali się tymi grami od dziesięciu lat i jeszcze nigdy nie zdarzył się żaden wypadek. Nie było mowy o piciu czy ćpaniu, bo nie chcieliśmy, żeby wsadzili ich za deprawację nieletnich. W grach uczestniczyło od dziesięciu do stu graczy, w zależności od weekendu, i za cenę kilku biletów do kina miało się bite dwa i pół dnia zabawy.

Jednak pewnego razu trafiły im się pokoje w Monaco, hotelu w dzielnicy Tenderloin, w którym przebywali głównie pretensjonalni, podstarzali turyści. Tutaj w każdym pokoju stało kuliste akwarium, a hol był pełen pięknych staruszków w eleganckich kreacjach obnoszących się z efektami operacji plastycznych.

Zazwyczaj „przyziemni” – tak nazywaliśmy tych, co nie grali – po prostu nas ignorowali, sądząc, że jesteśmy dokazującymi dzieciakami. Ale tego wieczoru w hotelu zatrzymał się akurat redaktor włoskiego czasopisma, który zainteresował się całą sprawą. Przyparł mnie do muru, gdy skradałem się po holu w nadziei, że zauważę mistrza klanu moich rywali, napadnę na niego i wypiję z niego krew. Stałem przy ścianie z rękami skrzyżowanymi na piersi, udając niewidzialnego, kiedy do mnie podszedł i zapytał z obcym akcentem, co ja i moi kumple robimy w tym hotelu.

Próbowałem go spławić, ale był nieugięty. Pomyślałem, że jak zacznę ściemniać, to sobie pójdzie.

Nie miałem pojęcia, że on to opublikuje. Naprawdę nie sądziłem, że podłapie to amerykańska prasa.

– Jesteśmy tu, ponieważ zmarł nasz książę, więc przybyliśmy tu w poszukiwaniu nowego władcy.

– Książę?

– Tak – odparłem, brnąc dalej. – Jesteśmy Starym Narodem. Przybyliśmy do Ameryki w szesnastym wieku, a nasz królewski ród osiedlił się na pustkowiach Pensylwanii. Mieszkamy w lasach. Nie korzystamy z nowoczesnej techniki. Książę był ostatnim członkiem dynastii i zmarł w zeszłym tygodniu. Zabrała go jakaś okropna, wyniszczająca choroba. Młodzi mężczyźni z mojego klanu wyruszyli na poszukiwania potomków jego wielkiego wuja, który w czasach mojego pradziada odszedł od nas, aby żyć jak nowocześni ludzie. Podobno doczekał się potomstwa, a my odnajdziemy ostatnich członków jego rodu i zaprowadzimy do ich prawowitych domów.

Czytałem mnóstwo powieści fantasy, więc poszło mi gładko.

– Znalazłem kobietę – ściemniałem dalej – która wie coś o jego potomkach. Powiedziała nam, że jeden z nich przebywa w tym hotelu, więc przybyliśmy go odnaleźć. Ale wyśledził nas rywalizujący z nami klan, który będzie starał się nam przeszkodzić w zabraniu naszego księcia do domu, żeby nas osłabić i zdominować. Dlatego ważne jest, aby nie wyjawiać nikomu naszej tajemnicy. Nie rozmawiamy z Nowym Narodem, o ile nie musimy. Rozmowa z panem bardzo mnie krępuje.

Patrzył na mnie przenikliwym wzrokiem. Rozprostowałem ręce, co oznaczało, że byłem już teraz „widzialny” dla wampirów z przeciwnej drużyny, z których jeden płci żeńskiej właśnie się do nas powoli podkradał. W ostatniej chwili odwróciłem się i ją zauważyłem, stała tak z rozpostartymi ramionami, sycząc na nas jak na wampirzycę profesjonalistkę przystało.

Ja również rozpostarłem ręce i syknąłem na nią, po czym pognałem przez hol. Przeskoczyłem przez skórzaną sofę i wywalając się obok kwiatka w doniczce, zachęciłem ją do pogoni. Znalazłem wyjście awaryjne, które prowadziło schodami na dół do klubu fitness mieszczącego się w piwnicy, i ruszyłem nim, tym samym gubiąc wroga.

W ten weekend nie spotkałem już tego dziennikarza, ale opowiedziałem o tym jakiemuś kumplowi z LARP-u, który tę moją opowieść podkoloryzował i znalazł wiele okazji, żeby ją wszystkim dookoła rozgadać.

W tym włoskim czasopiśmie pracowała laska, która napisała magisterkę o komunach amiszów mieszkających na wiejskich terenach Pensylwanii i której wydaliśmy się strasznie interesującym zjawiskiem. Opierając się na notatkach i nagranych wywiadach, które jej szef przywiózł ze sobą z wypadu do San Francisco, napisała fascynujący, podnoszący na duchu artykuł o dziwnych młodocianych wyznawcach pewnego kultu, którzy przemierzali Amerykę w poszukiwaniu swojego „księcia”. A niech to, w dzisiejszych czasach można opublikować dosłownie wszystko.

Rzecz w tym, że ludzie szybko podchwytują takie historie i ponownie je opisują. Zaczęło się od włoskich, a potem kilku amerykańskich blogerów. W całym kraju ludzie donosili, że widzieli Stary Naród, ale nie wiem, czy zmyślali, czy może podłapali naszą grę.

Ta historia obiegła cały medialny łańcuch pokarmowy aż po „The New York Times”, który niestety poczuł niezdrowy apetyt na zweryfikowanie faktów. Reporter, któremu zlecono to zadanie, w końcu dotarł do hotelu Monaco, gdzie skontaktował się z organizatorami LARP-u, którzy ze śmiechem wyjaśnili mu całą historię.

Cóż, w tym momencie LARP zrobił się trochę mniej zabawny. Zaczęto nas nazywać czołowymi oszustami narodu i dziwacznymi, patologicznymi kłamcami. Prasa, która nieumyślnie dała się nabrać na historię o Starym Narodzie, chciała się teraz jakoś zrehabilitować, pisząc o tym, jakimi to niewiarygodnymi dziwolągami są larpowcy. To właśnie wtedy Charles wygadał w całej szkole, że ja i Darryl jesteśmy największymi larpującymi mięczakami w mieście.

To nie był najlepszy okres. Niektórzy z naszej ekipy mieli to gdzieś, ale nie ja. Drażnili się z nami niemiłosiernie. Zwłaszcza Charles. W swojej torbie znalazłem plastikowe kły, a dzieciaki, które mijałem na korytarzu, wołały: „ble, ble”, tak jak jeden wampir z kreskówki. Gdy byłem w pobliżu, rozmawiały z udawanym transylwańskim akcentem.

Wkrótce potem przerzuciliśmy się na ARG. W pewnym sensie te gry były bardziej zabawne i o wiele mniej dziwaczne. Jednak czasami tęskniłem za moją peleryną i tymi weekendami w hotelu.

Przeciwieństwem esprit d'escalier jest moment, kiedy z dalekiej przeszłości powracają i zaczynają nas nękać wszystkie żenujące sytuacje, które pojawiły się w naszym życiu. Pamiętałem każdą głupią rzecz, jaką zdarzyło mi się powiedzieć lub zrobić, odtwarzałem je z idealną dokładnością. Za każdym razem gdy czułem się przybity, automatycznie przypominały mi się inne czasy, kiedy byłem w podobnym stanie. Istna parada największych upokorzeń maszerujących jedno po drugim przez moją głowę.

Gdy próbowałem się skupić na Maszy i nieuchronnie zbliżającym się nieszczęściu, zaczął mnie prześladować incydent ze Starym Narodem. Wtedy też nachodziły mnie podobne chore czarne myśli, bo coraz więcej gazet podchwytywało tę historię i istniało dość duże prawdopodobieństwo, że dojdą do tego, że to ja ją sprzedałem temu głupiemu włoskiemu redaktorowi w markowych dżinsach z krzywymi szwami, sztywnej koszulce bez kołnierzyka i w za dużych okularach z metalowymi oprawkami.

Ale zamiast rozmyślać o własnych wpadkach, lepiej się na nich uczyć.

Przynajmniej teoretycznie. Może nasza świadomość przywołuje te wszystkie ponure duchy, żebyśmy mogli się z nimi rozliczyć, zanim upokorzone udadzą się na wieczny spoczynek.

Przez całą drogę do domu przetwarzałem w głowie te wspomnienia i zastanawiałem się, co zrobić z „Maszą”, gdyby się okazało, że próbuje mnie wykiwać. Potrzebowałem jakiegoś zabezpieczenia.

I zanim dotarłem do domu – żeby wpaść w melancholijne objęcia rodziców – znalazłem rozwiązanie.

Cały podstęp polegał na tym, żeby zorganizować to tak szybko, aby goście z DBW nie zdążyli się do tego przygotować i by Xnet mógł pokazać swoją siłę.

Cały podstęp polegał na tym, żeby pojawiło się tak wielu ludzi, by nie dano rady nas wszystkich zaaresztować i by wsadzono nas gdzieś, gdzie mogliby nas zobaczyć dziennikarze i dorośli, tak żeby DBW nie mogło znowu użyć gazu.