Выбрать главу

Jacobs wyjaśniła, że prawdziwe miasta powinny być naturalne i bardzo zróżnicowane – bogaci i biedni, biali i czarni, Angloamerykanie i Meksykanie, sklepiki, mieszkania, a nawet przemysł. Po takiej dzielnicy o każdej porze dnia i nocy przechadzają się wszelkiego rodzaju ludzie, dlatego można tam znaleźć miejsca zaspokajające każdą potrzebę. Wokół zawsze ktoś się kręci, przez co człowiek czuje się bezpieczniej.

Wiecie, jak to jest. Spacerujecie po jakiejś starej części miasta i okazuje się, że jest tam pełno wypasionych sklepów, kolesiów w garniturach, ludzi w modnych ciuchach, ekskluzywnych restauracji i stylowych kawiarni, może jakieś małe kino i domy z wyszukanymi malowidłami. Można też natknąć się na Starbucksa, ale obok znajdziecie schludnie wyglądający warzywniak i trzystuletnią kwiaciarnię ze starannie podciętymi kwiatami w oknach. To zupełne przeciwieństwo zaplanowanej przestrzeni, takiej jak centrum handlowe. Człowiek czuje się jak w dzikim ogrodzie czy nawet w lesie, który nieustannie rośnie.

Czegoś takiego nie można zobaczyć w Civic Center. W tym wywiadzie Jacobs powiedziała, że aby je zbudować, zburzyli świetną starą dzielnicę. Taką, która powstała bez pozwolenia, ni z gruszki, ni z pietruszki.

Jacobs przewidziała, że za kilka lat Civic Center stanie się jedną z najgorszych wymarłych w nocy dzielnic w mieście. Miejscem, gdzie pozostaną tylko rachityczne sklepy z gorzałą i obskurne motele. Opisując to, nie brzmiała jak ktoś, kto cieszy się z tego, że ma rację, ale jak ktoś, kto opowiada o swoim zmarłym przyjacielu.

To była godzina szczytu i w Civic Center wrzało jak w ulu. Znajduje się tutaj również główna stacja metra i jeśli ktoś musi się przesiąść, robi to właśnie w tym miejscu. O ósmej rano tysiące ludziwchodziło i schodziło tu po schodach, wsiadało do taksówek i autobusów albo z nich wysiadało. Przeciskali się przez kolejne punkty kontrolne DBW znajdujące się obok poszczególnych budynków i omijali agresywnych żebraków. Wszyscy pachnieli swoimi szamponami i wodami kolońskimi i szli tak wprost spod pryszniców zakuci w zbroje garniturów, machając torbami z laptopami i teczkami. O ósmej rano Civic Center stawało się centrum biznesu.

Nagle wśród wszystkich tych ludzi pojawiły się wampiry. Kilkadziesiąt szło wzdłuż Van Ness, kolejne kilkadziesiąt nadchodziło od strony Market Street. Jeszcze więcej z drugiego końca tej ulicy. I jeszcze więcej z drugiego końca Van Ness. Prześlizgiwali się między budynkami z twarzami wymalowanymi na biało, oczami podkreślonymi czarną kredką, w czarnych ciuchach, skórzanych kurtkach i wielgachnych, głośno tupiących butach. W ażurowych rękawiczkach bez palców.

Zaczęli wypełniać cały plac. Kilku biznesmenów rzuciło na nich przelotne spojrzenia, szybko odwracali wzrok – żeby przypadkiem te dziwolągi nie wniknęły do ich osobistej rzeczywistości – i zastanawiali się nad tym, przez jakie męki będą musieli przechodzić przez kolejne osiem godzin. Wampiry wałęsały się bezładnie, nie mając pewności, kiedy zacznie się gra. Zebrane w dużych grupach wyglądały jak czarna plama ropy. Wielu z nich miało na sobie staromodne kapelusze, meloniki i cylindry. Mnóstwo dziewczyn założyło eleganckie gotyckie i nieco lolitkowate sukienki oraz buty na wielkich koturnach.

Próbowałem oszacować, ile wampirów tam było. Dwieście. A pięć minut później trzysta. Czterysta. Wciąż napływały nowe. Wampiry przyprowadziły ze sobą kumpli.

Ktoś złapał mnie za tyłek. Obróciłem się i zobaczyłem pochyloną Ange, która śmiała się tak mocno, że aż musiała złapać się za uda.

– Spójrz na nich wszystkich, człowieku, spójrz na nich! – wysapała. Jeszcze kilka minut wcześniej na tym placu było o połowę mniej osób. Nie miałem pojęcia, jaką część stanowili Xneterzy, ale jakieś tysiąc z nich z pewnością należy do mojej małej partii. Jezu.

Wokół nas zaczęli kręcić się funkcjonariusze policji i DBW, komunikując się ze sobą przez krótkofalówki i zbierając się w grupy. Z dala dobiegło mnie wycie syren.

– Już dobrze – powiedziałem, potrząsając Ange za ramię. -Dobrze, chodźmy.

Oboje wślizgnęliśmy się w tłum i gdy tylko napotkaliśmy naszego pierwszego wampira, krzyknęliśmy: „Gryzę gryzę gryzę gryzę gryzę!”. Moją ofiarą była zszokowana – ale fajna – dziewczyna z pajęczynami namalowanymi na dłoniach i rozmazanym na policzkach tuszem. Powiedziała tylko: „Cholera”, i odeszła, przyznając się w ten sposób do klęski.

Okrzyk: „Gryzę gryzę gryzę gryzę gryzę!”, zmieszał się z głosami stojących obok wampirów. Niektóre atakowały siebie nawzajem, pozostałe szukały jakiejś kryjówki. Ja znalazłem swoją ofiarę, więc przyczaiłem się, chowając się wśród przyziemnych. Wszędzie dookoła rozbrzmiewały okrzyki: „Gryzę gryzę gryzę gryzę gryzę!”, wrzaski, śmiech i przekleństwa.

Ten dźwięk rozprzestrzeniał się w tłumie jak wirus. Teraz już wszystkie wampiry wiedziały, że gra się rozpoczęła, a te, które stały w grupach, zaczęły rozłazić się jak muchy. Śmiały się, przeklinały i odchodziły, dając do zrozumienia wciąż niezorientowanym wampirom, że gra już trwa. Z każdą sekundą przybywali nowi gracze.

Ósma szesnaście. Nadszedł czas, żeby upolować kolejnego wampira. Przykucnąłem i zacząłem przemieszczać się między nogami normalsów, którzy szli do metra. Odwracali się ze zdziwieniem i skręcali gwałtownie, żeby mnie ominąć. Oczy miałem utkwione w parze czarnych butów na platformach z metalowymi smokami na palcach i zupełnie się tego nie spodziewając, znalazłem się nagle twarzą w twarz z kolejnym wampirem, kolesiem w wieku około piętnastu lub szesnastu lat, z włosami zaczesanymi na żel i w płaszczu à la Marilyn Manson pokrytym naszyjnikami ze sztucznych kości słoniowych, na których widniały tajemnicze symbole.

– Gryzę gryzę gryzę... – zaczął, gdy jeden z przyziemnych potknął się o niego i obaj runęli jak dłudzy. Doskoczyłem do niego i zanim zdążył się wyplątać, krzyknąłem: „Gryzę gryzę gryzę gryzę gryzę!”.

Nadchodziły kolejne wampiry. Kolesie w garniturach naprawdę się wkurzali. Gra przeniosła się na chodnik i Van Ness, rozprzestrzeniając się aż po Market Street. Kierowcy trąbili, tramwaje dzwoniły ze złością. Słyszałem syreny, ale teraz ruch w każdym kierunku był już zablokowany.

To było cudowne.

GRYZĘ GRYZĘ GRYZĘ GRYZĘ GRYZĘ!

Ten odgłos rozlegał się ze wszystkich stron. Było tu już tyle wampirów i wszystkie grały tak zaciekle, że ich okrzyki zamieniły się w ryk. Zaryzykowałem i podniosłem się, rozglądając się dookoła, i okazało się, że stoję wśród gigantycznego tłumu wampirów, który rozciągał się jak okiem sięgnąć, w każdym kierunku.

GRYZĘ GRYZĘ GRYZĘ GRYZĘ GRYZĘ!

To było nawet lepsze niż koncert w parku Dolores. Wszyscy byli wściekli i wstrząśnięci, ale to było – no cóż, to było zabawne. Zupełnie jakbyśmy przenieśli się w czasie, na plac zabaw czy na przerwy śniadaniowe, podczas których setki osób ganiało się w berka, a na dworze świeciło słońce. Dorośli i samochody sprawiały, że jeszcze lepiej się bawiliśmy, że było jeszcze zabawniej.

Właśnie tak było: zabawnie. Teraz już wszyscy się śmialiśmy.

Ale gliniarze już na poważnie się mobilizowali. Usłyszałem odgłos helikopterów. Teraz w każdej chwili mogło być po wszystkim. Nadszedł czas, żeby zakończyć zabawę.

Chwyciłem jakiegoś wampira.