– Koniec gry. Jak gliny każą nam się rozejść, udawaj, że dostałeś gazem. Przekaż dalej. Co ja powiedziałem?
Tym wampirem była dziewczyna, drobna i tak niska, że pomyślałem, że jest naprawdę młoda, ale sądząc po twarzy i uśmiechu, musiała mieć jakieś siedemnaście lub osiemnaście lat.
– To podłe – stwierdziła.
– Co ja powiedziałem?
– Koniec gry. Jak gliny każą nam się rozejść, udawaj, że dostałeś gazem. Przekaż dalej. Co ja powiedziałam?
– W porządku – odparłem. – Przekaż dalej.
Wtopiła się w tłum. Dorwałem kolejnego wampira. Przekazałem. On z kolei przekazał to innym.
Wiedziałem, że gdzieś tam w tłumie Ange robi to samo. Gdzieś w tłumie mogli być szpicle, podszywani Xneterzy, ale co mogliby zrobić z tą informacją? Gliny nie miały wyjścia. Musiały kazać nam się rozejść. To było pewne.
Ja natomiast musiałem przedostać się do Ange. Planowaliśmy spotkać się przy pomniku Founders' Statue na placu, ale zapowiadało się, że niełatwo będzie nam tam dotrzeć. Tłum już się nie poruszał, lecz gwałtownie przemieszczał się przed siebie, jak wtedy na stacji metra w dniu eksplozji. Gdy ze wszystkich sił próbowałem utorować sobie drogę, nad moją głową rozległ się dźwięk z głośników umieszczonych pod helikopterem.
– TUTAJ DEPARTAMENT BEZPIECZEŃSTWA WEWNĘTRZNEGO. MACIE NATYCHMIAST SIĘ ROZEJŚĆ.
Wokół mnie setki wampirów legło na ziemię, łapiąc się za gardła, wbijając palce w oczy i z trudem łapiąc powietrze. Nie było problemu z odegraniem tej scenki. Wtedy, na imprezie w parku Dolores, pod kłębami chmur z gazem łzawiącym, mieliśmy mnóstwo czasu, żeby ją przećwiczyć.
– NATYCHMIAST SIĘ ROZEJŚĆ.
Upadłem na ziemię, ochraniając torbę i sięgając po czerwoną bejsbolówkę, którą trzymałem zwiniętą za paskiem spodni. Wcisnąłem ją na głowę i chwyciłem się za gardło, wydając potworne odgłosy wymiotne.
Teraz jedynymi osobami, które stały, byli przyziemni, kolesie żyjący z pensji, którzy po prostu próbowali dotrzeć do pracy. Dusząc się i łapiąc z trudem powietrze, rozejrzałem się dookoła.
– TUTAJ DEPARTAMENT BEZPIECZEŃSTWA WEWNĘTRZNEGO. MACIE NATYCHMIAST SIĘ ROZEJŚĆ. NATYCHMIAST SIĘ ROZEJŚĆ – od tego głosu rozbolały mnie jelita. Czułem go w swoich zębach trzonowych, kościach udowych i kręgosłupie.
Kolesie w garniturach byli przerażeni. Uciekali ile sił w nogach we wszystkich kierunkach. Helikoptery zdawały się latać tuż nad naszymi głowami, bez względu na to gdzie staliśmy. Policjanci w kaskach na głowach zaczęli atakować tłum. Niektórzy mieli tarcze. Inni maski przeciwgazowe. Mój oddech stał się jeszcze cięższy.
Goście w garniturach biegli. Ja pewnie zrobiłbym to samo. Zobaczyłem, jak jeden facet ściągnął z siebie kurtkę wartą pięćset dolców i obwiązał nią twarz, po czym ruszył na południe, w kierunku Mission, lecz po chwili potknął się i padł na ziemię jak długi. Jego przekleństwa dołączyły do naszego kaszlu.
Tego nie było w planach – nasz kaszel miał tylko wkurzyć i zdezorientować ludzi, a nie wywołać panikę i popłoch.
Wokół rozlegały się krzyki. Te same, które dobrze znałem z tamtej pamiętnej nocy w parku. To były odgłosy sparaliżowanych ze strachu ludzi, którzy wpadali na siebie podczas dramatycznej próby ucieczki.
Wtedy rozległy się syreny przeciwlotnicze.
Nie słyszałem ich od dnia eksplozji, ale nie mógłbym ich zapomnieć. Ich dźwięk przeszył mnie i wbił mi się prosto w jaja, po drodze zamieniając moje nogi w galaretę. Wpadłem w panikę i chciałem wiać. Wstałem. Na głowie wciąż miałem czerwoną czapkę. Myślałem tylko o jednym: Ange. Ange i Founders' Statue.
Teraz wszyscy byli już na nogach, biegli w różnych kierunkach. Zepchnąłem kogoś z drogi, trzymałem torbę i czapkę i kierowałem się w stronę pomnika. Masza szukała mnie, a ja szukałem Ange. Ange była gdzieś tam.
Przepychałem się i przeklinałem. Rozpychałem się łokciami. Ktoś stanął mi na stopie tak mocno, że aż zachrzęściły mi kości, więc go popchnąłem, a on upadł. Próbował się podnieść, ale ktoś na niego nadepnął. Popchnąłem go.
Potem wyciągnąłem rękę, żeby pchnąć kolejną osobę, ale czyjeś silne ręce jednym płynnym ruchem chwyciły mnie za nadgarstek i łokieć, i wykręciły mi ramię za plecy. Czułem się tak, jakby ktoś wyrwał mi rękę ze stawu, i momentalnie zgiąłem się wpół z wrzaskiem, który jednak w tym zgiełku tłumu, dudnieniu helikopterów i wyciu syren był ledwie słyszalny.
Czyjeś silne ręce przywróciły mnie do pionu, czułem się jak marionetka. Uścisk był tak doskonały, że nawet nie zdążyłem pomyśleć o wyrwaniu się z niego. Nie mogłem myśleć ani o hałasie helikopterów, ani o Ange. Wszystkie moje myśli były skupione na tym, żeby poruszać się wedle życzenia osoby, która teraz obróciła mną tak, że stanąłem z nią twarzą w twarz.
To była dziewczyna o ostrych rysach gryzonia, której twarz w połowie ukryta była pod wielkimi przeciwsłonecznymi okularami. Ponad nimi we wszystkie strony sterczała czupryna jasnoróżowych włosów.
– Ty! – powiedziałem. Znałem ją. To ta, która zrobiła mi zdjęcie i straszyła, że mnie zakapuje za wagary. Pięć minut później zawyły syreny. To była ona, bezwzględna i przebiegła. Oboje uciekaliśmy z Tenderloin, gdy za nami rozległo się wycie, i oboje zostaliśmy złapani przez gliny. Byłem nieprzyjaźnie nastawiony i uznali, że jestem ich wrogiem.
Ona – Masza – została ich sojusznikiem.
– Cześć, M1k3y – syknęła mi do ucha tak blisko jak kochanka. Po plecach przeszedł mnie dreszcz. Puściła moje ramię, a ja się od niej odsunąłem.
– Jezu – wydusiłem z siebie. – To ty!
– Tak, to ja – przytaknęła. – Za jakieś dwie minuty zrzucą gaz. Spieprzajmy stąd.
– Ange, moja dziewczyna, jest koło pomnika.
Masza spojrzała na tłum.
– Nie ma szans – powiedziała. – Jeśli tam pójdziemy, będzie po nas. Za dwie minuty uwolnią gaz, to na wypadek gdybyś nie załapał za pierwszym razem.
Zatrzymałem się.
– Nie idę bez Ange – oznajmiłem.
Wzruszyła ramionami.
– Jak chcesz – krzyknęła mi do ucha. – To twój pogrzeb.
Zaczęła przepychać się przez tłum, oddalając się na północ, w stronę centrum. Ja w dalszym ciągu przeciskałem się w kierunku pomnika. Chwilę później moje ramię ponownie znalazło się w potwornym uścisku, ktoś mnie odwrócił i popchnął do przodu.
– Za dużo wiesz, cymbale – powiedziała. – Widziałeś moją twarz. Idziesz ze mną.
Wrzasnąłem na nią, wyrywając rękę z jej uścisku, ale ona wciąż pchała mnie przed siebie. Z każdym krokiem stopa bolała mnie coraz bardziej, a do tego czułem, że dziewczyna zaraz wyłamie mi ręce.
Taranowała mną drogę, więc poruszaliśmy się dość szybko. Nagle łomot helikopterów trochę się zmienił i wtedy popchnęła mnie mocniej.
– BIEGNIJ! – wrzasnęła. – Zrzucają gaz!
Odgłosy tłumu też się zmieniły. Kaszel i wrzaski stały się o wiele, wiele głośniejsze. Słyszałem już kiedyś ten dźwięk. Znowu przenieśliśmy się do parku. Z góry jak deszcz padał na nas gaz. Wstrzymałem oddech i zacząłem biec.
Wydostaliśmy się z tłumu i wtedy puściła moją rękę. Otrząsnąłem się. Utykając, biegłem co sił w nogach, a tłum robił się coraz rzadszy. Zmierzaliśmy w stronę trzymających tarcze funkcjonariuszy DBW, których głowy ukryte były pod kaskami i maskami. Gdy się do nich zbliżyliśmy, zablokowali nam drogę, ale Masza pokazała im odznakę, mówiąc: „To nie są te androidy, których szukacie”, a oni natychmiast się rozsunęli, jakby była jakimś Obi-Wanem Kenobim.
– Ty pieprzona dziwko – powiedziałem, gdy pędziliśmy po Market Street. – Musimy wrócić po Ange.