Выбрать главу

Namówili mnie na drzemkę i przez krótką wstydliwą chwilę wpadłem w paranoję, że może ci goście będą chcieli mnie wydać, kiedy zasnę. To było idiotyczne – przecież równie dobrze mogliby mnie wydać, gdy nie spałem. Nie mogłem po prostu pojąć faktu, że tak bardzo się mną przejmują. Teoretycznie wiedziałem, że istnieją ludzie, którzy poszliby za M1k3yem na koniec świata. Tego ranka spotkałem takich ludzi, wołali: „GRYZĘ GRYZĘ GRYZĘ...”, i udawali wampiry w Civic Center. Ale z tymi dwoma wszedłem w bardziej osobiste relacje. Byli po prostu miłymi, głupkowatymi kolesiami. W czasach przed Xnetem mogliby być moimi kumplami, po prostu dwaj goście, którzy trzymali się razem i mieli różne szczeniackie przygody. Zgłosili się na ochotnika do armii, mojej armii. Byłem za nich odpowiedzialny. Gdyby zostali sami, złapano by ich, to tylko kwestia czasu. Byli zbyt ufni.

– Chłopaki, posłuchajcie mnie przez chwilę. Muszę z wami poważnie pogadać.

Omal nie stanęli na baczność. Gdyby to nie było takie straszne, byłoby nawet śmieszne.

– Chodzi o to, że teraz, gdy mi pomogliście, jesteście w niebezpieczeństwie. Jeśli was złapią, złapią też mnie. Wyciągną z was wszystko, co wiecie...

Podniosłem rękę, zanim zaczęli zaprzeczać.

– Przestańcie. Nie przeszliście przez to. Każdy sypie. Łamią wszystkich. Jeśli was kiedykolwiek złapią, wszystko im powiecie, od razu, tak szybko, jak tylko będzie się dało. I tak w końcu wszystko wyciągną. Tak właśnie działają. Ale was nie złapią i powiem wam dlaczego: nie będziecie już robić zadym. Wasza aktywna służba dobiegła końca. Jesteście... – zacząłem szukać w pamięci odpowiednich słów zaczerpniętych ze szpiegowskich thrillerów – jesteście uśpioną komórką. Musicie ustąpić. Stać się znowu normalnymi chłopakami. Tak czy inaczej zamierzam to przerwać, skończyć z tym raz na zawsze. Bo inaczej oni skończą ze mną, w końcu wpadnę. Jeśli nie odezwę się do was w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin, będziecie mogli założyć, że mnie dorwali. Wtedy róbcie, co chcecie. Ale na następne trzy dni, a jeśli zrobię to, co planuję, to już na zawsze: musicie się wycofać. Obiecacie mi to?

Obiecali, i to z całą powagą. Dałem się namówić na drzemkę, ale kazałem im przyrzec, że będą mnie budzili co godzinę. Musiałem naciskać telefon Maszy oraz sprawdzać, czy odpisał mi Zeb.

Byłem zdenerwowany, bo spotkanie miało się odbyć w metrze, wisiało tam przecież mnóstwo kamer. Ale Zeb wiedział, co robi. Chciał, żebyśmy spotkali się w ostatnim wagonie pewnego pociągu odjeżdżającego z Powell Street Station, w porze największego szczytu. Prześlizgnął się do mnie przez tłum pasażerów, a dobrzy mieszkańcy San Francisco usunęli mu się z drogi, zostawiając wokół niego puste miejsce, jakie zwykle otacza bezdomnych.

– Miło cię znowu widzieć – mruknął z twarzą skierowaną w stronę drzwi. Gdy zerknąłem w ciemną szybę, zauważyłem, że wokół nas nie stoi nikt, kto mógłby nas podsłuchać, przynajmniej nie bez specjalistycznego mikrofonu. Ale jeśli wiedzieliby aż tyle, żeby się tutaj pojawić, to i tak byłoby po nas.

– Ciebie też, bracie – odparłem. – Ja... przepraszam cię.

– Zamknij się. Nie przepraszaj. Byłeś odważniejszy ode mnie. Jesteś gotowy, żeby teraz zejść do podziemia? Żeby zniknąć?

– Jeśli już o tym mówimy...

– Tak?

– To nie jest wyjście.

– O! – zdziwił się.

– Posłuchaj, OK? Mam zdjęcia, nagranie. To są prawdziwe dowody. – Sięgnąłem do kieszeni i nacisnąłem telefon Maszy. Po drodze kupiłem do niego ładowarkę na placu Union Square, po czym w jakiejś kafejce prawie całkowicie go naładowałem. – Muszę je zanieść Barbarze Stratford, tej kobiecie z „Guardiana”. Ale oni na pewno ją obserwują. Sprawdzają, czy się pojawię.

– A nie sądzisz, że mnie też będą obserwować? Jeśli twój plan zakłada, że mam pojawić się w odległości choćby półtora kilometra od jej domu lub biura...

– Chcę, żebyś przekazał Van, żeby się ze mną spotkała. Czy Darryl opowiadał ci o Van? Tej dziewczynie...

– Jasne, mówił mi o niej. Nie sądzisz, że ją też będą obserwować? Tak jak wszystkich, którzy zostali aresztowani?

– Chyba tak. Ale nie sądzę, żeby robili to aż tak intensywnie. A Van jest zupełnie czysta. Nigdy nie brała udziału w żadnym z moich... – przełknąłem ślinę – moich projektów. Więc może jej trochę odpuszczą. Jeśli zadzwoni do „Bay Guardiana”, żeby umówić się na spotkanie i opowiedzieć, jakim to jestem dupkiem, może pozwolą jej to zatrzymać.

Przez długi czas wpatrywał się w drzwi.

– Wiesz, co się stanie, jeśli nas znowu złapią – to nie było pytanie.

Przytaknąłem.

– Jesteś pewien? Niektóre z tych osób zatrzymanych razem z nami na Treasure Island wywieziono helikopterami. Zabrano je w stronę oceanu. Są kraje, którym Ameryka może zlecić tortury. Kraje, w których możesz gnić do końca życia. Kraje, w których żałujesz, że z tobą nie skończyli, że nie kazali ci wykopać grobu i nie strzelili ci w tył głowy.

Przełknąłem ślinę i przytaknąłem.

– Warto tak ryzykować? Możemy teraz na jakiś długi, długi czas zejść do podziemia. Być może pewnego dnia odzyskamy nasz kraj. Możemy to przeczekać.

Potrząsnąłem przecząco głową.

– Niczego nie można osiągnąć, nic nie robiąc. To nasz kraj. Oni nam go zabrali. Terroryści, którzy nas zaatakowali, wciąż są na wolności, ale my nie. Nie mogę siedzieć w podziemiu przez rok, dziesięć lat, przez całe życie, czekając, aż ktoś ofiaruje mi wolność. Wolność to coś, co musisz wziąć sobie sam.

Tego popołudnia Van wyszła ze szkoły o zwykłej porze i siedziała z tyłu autobusu w ciasnym gronie swoich przyjaciół, jak zawsze śmiejąc się i żartując. Inni podróżni zwrócili na nią szczególną uwagę, bo zachowywała się głośno, a poza tym miała na sobie głupkowaty, ogromny i oklapły kapelusz, który wyglądał jak rekwizyt z przedstawienia szkolnego o renesansowych rycerzach. W pewnym momencie wszyscy zbliżyli się do siebie i spojrzeli na tył autobusu, wskazując na coś i chichocząc. Dziewczyna w kapeluszu była tego samego wzrostu co Van i od tyłu całkowicie ją przypominała.

Nikt nie zwrócił uwagi na małą jak myszka Azjatkę, która wysiadła kilka przystanków przed stacją metra. Była ubrana w zwykły szkolny mundurek i wysiadła z nieśmiało spuszczoną głową. Poza tym właśnie wtedy głośna Koreanka wydała z siebie okrzyk, a kumple zawtórowali jej, śmiejąc się tak głośno, że nawet kierowca zwolnił, obrócił się na swoim siedzeniu i rzucił im gniewne spojrzenie.

Van gnała ulicą ze spuszczoną głową i spiętymi z tyłu, opadającymi na kołnierzyk niemodnego płaszczyka włosami. Do butów wsunęła wkładki podwyższające, przez co trochę się chwiała i była kilka niewygodnych centymetrów wyższa. Wyjęła też soczewki kontaktowe i założyła najmniej lubiane okulary z wielkimi szkłami, które zasłaniały połowę twarzy. Chociaż czekałem na nią na przystanku i wiedziałem, kiedy się jej spodziewać, ledwie ją rozpoznałem. Wstałem, ruszyłem za nią i przeszedłem przez ulicę, śledząc Van do połowy przecznicy.

Mijający mnie ludzie szybko odwracali wzrok. Wyglądałem jak bezdomny dzieciak z brudnym tekturowym kartonem, w wysmarowanym płaszczu i z ogromnym, wypchanym po brzegi plecakiem posklejanym taśmą. Nikt nie ma ochoty patrzeć na dziecko ulicy, bo jeśli napotka jego wzrok, mogłoby poprosić o drobniaki. Chodziłem po Oakland przez całe popołudnie i jedyne osoby, które się do mnie odezwały, to świadek Jehowy i scjentolog próbujący mnie nawrócić. To było równie obrzydliwe jak atak zboczeńca.