Miałem już dosyć przejeżdżających tuż obok mnie samochodów. Gdy kolejny z nich pojawił się na Market Street, wyszedłem wprost na jezdnię, machając rękami nad głową i krzycząc:
– Stać!
Pojazd zakołysał się i stanął. Dopiero wtedy zauważyłem, że nie był to samochód policyjny ani strażacki, ani nawet karetka.
Wyglądał jak wojskowy jeep, jak opancerzony hummer, jednak brakowało na nim wojskowych oznaczeń. Zatrzymał się gwałtownie tuż przede mną. Odskoczyłem, straciłem równowagę i upadłem. Czułem, jak obok otwierają się drzwi, a para nóg w ciężkich butach zbliża się do mnie. Podniosłem wzrok i spostrzegłem grupę facetów w kombinezonach, z wielkimi karabinami w dłoniach i w przyciemnianych maskach przeciwgazowych na twarzach. Wyglądali na wojskowych.
Ledwo zdążyłem ich zauważyć, gdy wycelowali we mnie karabiny.
Nigdy wcześniej nie spoglądałem w nabitą lufę, ale wszystko, co słyszeliście na temat tego doświadczenia, jest prawdą. To widok, który sprawia, że zastygacie w miejscu, czas się zatrzymuje, a w uszach rozbrzmiewa dudnienie serca. Otwarłem usta, zamknąłem je, a potem bardzo powoli uniosłem przed siebie ręce.
Stojący nade mną mężczyzna bez twarzy i oczu celował wprost we mnie. Wstrzymałem oddech. Van coś krzyczała, Jolu wrzeszczał i kiedy na sekundę na nich spojrzałem, ktoś włożył mi na głowę chropowaty worek i zacisnął go mocno wokół tchawicy, tak szybko i tak gwałtownie, że zanim zdążyłem nabrać powietrza, był już założony. Ktoś brutalnie, lecz obojętnie uderzył mnie w brzuch, po czym związał mi czymś podwójnie nadgarstki, ściskając je mocno. To musiała być jakaś taśma, bo potwornie wrzynała się w skórę. Krzyknąłem, lecz mój głos został stłumiony przez worek.
Byłem pogrążony w całkowitej ciemności i wytężałem słuch, żeby zrozumieć, co się dzieje z moimi przyjaciółmi. Poprzez tłumiące dźwięki płótno słyszałem, jak krzyczą. Potem ktoś, podnosząc mnie za nadgarstki, postawił mnie na nogi, wykręcając ręce za plecami i powodując potworny ból ramion.
Potknąłem się. Jakaś ręka pchnęła moją głowę w dół i znalazłem się w hummerze. Inni również zostali brutalnie wepchnięci do środka, tuż obok mnie.
– Chłopaki? – krzyknąłem i zarobiłem ostry cios w głowę. Usłyszałem odpowiedź Jolu, a potem walnięcie, które tym razem dostało się jemu. W głowie mi dzwoniło, jakby w jej wnętrzu ktoś walił w gong.
– Hej – zwróciłem się do żołnierzy. – Hej, słuchajcie! Jesteśmy tylko licealistami. Chciałem was zatrzymać, bo mój przyjaciel krwawi. Ktoś go dźgnął.
Nie miałem pojęcia, ile z tego, co mówiłem, było słychać przez ten worek. Ale nie przerwałem.
– Posłuchajcie, to jakieś nieporozumienie. Musimy zawieźć naszego kolegę do szpitala...
Znowu ktoś walnął mnie czymś w głowę. Miałem wrażenie, że używał policyjnej pałki czy czegoś w tym stylu – nigdy w życiu nie dostałem czymś tak twardym. Moje oczy zaczęły tonąć we łzach i z bólu dosłownie nie mogłem oddychać. Sekundę później złapałem oddech, ale niczego już nie powiedziałem. Jedną lekcję miałem za sobą.
Kim byli ci pajace? Nie mieli żadnych odznaczeń. A może to terroryści! Nigdy wcześniej tak naprawdę w nich nie wierzyłem – to znaczy wiedziałem, że gdzieś tam na świecie istnieją jacyś abstrakcyjni terroryści, ale do tej pory nie stanowili dla mnie rzeczywistego zagrożenia. Świat mógł mnie zgładzić na milion różnych sposobów – począwszy od tego, że mógł rozjechać mnie jakiś pijaczyna prujący Valencia Street; to było znacznie bardziej prawdopodobne. Terroryści stanowili o wiele rzadszą przyczynę śmierci niż upadki pod prysznicem czy porażenie prądem elektrycznym. Zamartwianie się nimi wydawało mi się tak bezużyteczne jak myślenie o uderzeniu pioruna.
Siedząc z głową w worku i rękami związanymi za plecami, kołysząc się do przodu i do tyłu na tylnym siedzeniu hummera, podczas gdy guzy puchły na mojej głowie, poczułem, że terroryzm jest o wiele bardziej niebezpieczny.
Samochód zakołysał się w obie strony i przechylił się tak, jakby jechał pod górę. Wydedukowałem, że przejeżdżamy przez Nob Hill, i sądząc po nachyleniu, podążaliśmy jedną z bardziej stromych ulic – to była pewnie Powell Street.
Teraz zjeżdżaliśmy po równie stromym zboczu. Jeśli moja mentalna mapa się nie myliła, zmierzaliśmy w kierunku nabrzeża do dzielnicy Fisherman's Wharf. Stamtąd można się przedostać na łódź i uciec. To by się zgadzało z hipotezą o terroryzmie. Tylko dlaczego, do diabła, terroryści mieliby porywać licealistów?
Samochód zatrząsł się i zatrzymał na zboczu. Silnik zgasł i drzwi się otworzyły. Ktoś wyciągnął mnie za ręce na drogę, potem pchnął. Potykając się, wypadłem na wybrukowaną ulicę. Kilka sekund później potknąłem się o stalowe schody, uderzając się w piszczele. Ktoś, kto stał za mną, popchnął mnie ponownie. Zacząłem ostrożnie wchodzić po schodach, nie mogąc skorzystać z pomocy własnych rąk. Dotarłem do trzeciego stopnia i już miałem stanąć na czwartym, ale go tam nie było. Znowu o mało nie upadłem, lecz jakaś nowa para rąk chwyciła mnie z przodu, pociągnęła po stalowej podłodze i rzuciła na kolana, przypinając moje dłonie do czegoś, co znajdowało się za mną.
Poczułem jakiś ruch i ciała przykuwane obok mnie. Jęk i stłumione dźwięki. Śmiech. Potem długa, ponadczasowa wieczność w głuchym mroku, odgłos nabieranego powietrza, wsłuchiwanie się we własny rozbrzmiewający w uszach oddech.
Nawet udało mi się zdrzemnąć. Gdy klęczałem, krew przestała dopływać do moich nóg, a głowa była pogrążona w płóciennym mroku. W ciągu trzydziestu minut moje ciało wstrzyknęło do krwiobiegu całoroczną dawkę adrenaliny. Niestety, zanim ta cudowna substancja wyposaży was w siłę, dzięki której będziecie mogli podnosić samochody przygniatające waszych najbliższych i przeskakiwać przez wysokie budynki, musicie najpierw zapłacić parszywą cenę.
Obudziłem się, gdy ktoś ściągnął worek z mojej głowy. Ten ktoś nie był ani brutalny, ani ostrożny – był po prostu... obojętny jak pracownik McDonald's robiący hamburgery.
Światło w pokoju było tak jasne, że musiałem zamknąć oczy. Powoli zacząłem podnosić powieki, z początku mrużąc je mocno, potem trochę mniej, aż w końcu otworzyłem je całkowicie i rozejrzałem się dookoła.
Wszyscy znajdowaliśmy się na tyłach dużej szesnastokołowej ciężarówki. Widziałem obręcze kół umiejscowione regularnie wzdłuż całej przyczepy, którą przekształcono w pewnego rodzaju ruchome stanowisko dowodzenia albo więzienie. Wzdłuż ścian rozmieszczone były stalowe biurka, a na nich znajdowały się płaskie monitory na wysięgnikach wyglądające jak aureole nad głowami użytkowników. Przy każdym biurku stał wypasiony fotel biurowy z wbudowanym panelem sterującym, dzięki któremu można było co do milimetra dostosować jego wysokość, kąt nachylenia i tym podobne bajery.
Dalej znajdowała się część więzienna – z przodu ciężarówki, najdalej od drzwi, do ścian pojazdu przyśrubowane były stalowe pręty, do których przykuto więźniów.
Van i Jolu zauważyłem od razu. Darryl mógł znajdować się wśród pozostałych kilkunastu osób przykutych z tyłu, ale niczego nie mogłem stwierdzić na pewno – wielu z nich się osunęło, zasłaniając mi widok. Wszędzie unosił się odór potu i strachu.
Vanessa spojrzała na mnie i przygryzła usta. Była wystraszona. Tak jak ja. I jak Jolu, który obracał oczami jak opętany, błyskając białkami. Byłem przerażony. A poza tym cholernie chciało mi się sikać.
Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu porywaczy. Do tej pory starałem się tego unikać, jak ktoś, kto nie spogląda w ciemne wnętrze szafy, w której jego wyobraźnia wyczarowała jakieś straszydło. Nikt nie chce się przekonać, czy ma rację.