Выбрать главу

Ale ja musiałem spojrzeć na tych drani, którzy nas porwali. Chciałem sprawdzić, czy to terroryści. Nie wiedziałem, jak wygląda terrorysta, chociaż programy telewizyjne robiły, co mogły, żeby mnie przekonać, że są to ciemnoskórzy Arabowie z długimi brodami, w czapeczkach wydzierganych na szydełku i w luźnych bawełnianych sukienkach po kostki.

Nasi porywacze tak nie wyglądali. Mogliby robić na pół etatu za czirliderki w finałowych rozgrywkach amerykańskiej ligi futbolu. W jakiś sposób, którego nie potrafiłem określić, wyglądali po amerykańsku. Szerokie podbródki, krótkie, schludne fryzury, niezupełnie w wojskowym stylu. Byli tam mężczyźni i kobiety, biali i ciemnoskórzy, uśmiechali się swobodnie do siebie, siedząc na drugim końcu ciężarówki, żartując i popijając kawę z jednorazowych kubków. To nie byli Arabowie z Afganistanu – wyglądali niczym turyści z Nebraski.

Spojrzałem na jedną z osób, młodą białą kobietę o brązowych włosach, chyba niewiele starszą ode mnie, która w swoim stroju bizneswoman wyglądała nawet uroczo. Jeśli będziecie patrzeć na kogoś dość długo, ten ktoś w końcu skieruje na was swój wzrok. Spojrzała na mnie, a wyraz jej twarzy uległ natychmiastowej zmianie, stał się obojętny, prawie jak u robota. Uśmiech zniknął w jednej chwili.

– Hej – powiedziałem. – Nie rozumiem, co się tutaj dzieje, ale naprawdę muszę się odlać, kapujesz?

Spojrzała na mnie obojętnie, jakby nie usłyszała moich słów.

– Mówię poważnie, jeśli zaraz nie pójdę do kibla, to przydarzy się niemiły wypadek. Tu, z tyłu, zacznie nieźle śmierdzieć.

Odwróciła się do małej trzyosobowej grupki swoich kolegów, z którymi przeprowadziła cichą rozmowę. Nie mogłem jej usłyszeć wśród hałasu wentylatorów dochodzącego z komputerów.

Odwróciła się znowu do mnie.

– Powstrzymaj się jeszcze przez dziesięć minut, potem wszyscy będziecie mogli się odlać.

– Myślę, że nie wytrzymam przez kolejne dziesięć minut – odrzekłem nad wyraz zniecierpliwionym głosem. – Naprawdę, proszę pani, teraz albo nigdy.

Potrząsnęła głową i spojrzała na mnie jak na żałosną ofiarę losu. Wymieniła ze swoimi kumplami jeszcze kilka uwag, po czym jeden z nich podszedł do mnie. Był starszy, miał lekko ponad trzydziestkę i dość szerokie barki, jakby sporo ćwiczył na siłowni. Wyglądał na Chińczyka lub Koreańczyka – nawet Van czasem nie potrafi ich rozróżnić – ale w jakiś bliżej nieokreślony sposób jego zachowanie wskazywało na to, że jest Amerykaninem.

Odchylił połę swojej sportowej kurtki, tak żebym zobaczył przypiętą tam broń. Zanim kurtka opadła z powrotem, rozpoznałem pistolet, paralizator elektryczny i puszkę gazu łzawiącego lub pieprzowego.

– Tylko bez numerów – rzekł.

– Jasne – przytaknąłem.

Dotknął czegoś, co było przymocowane do jego paska, i kajdanki za moimi plecami się otwarły, a moje ręce nagle opadły. Wyglądało to tak, jakby nosił pas Batmana – z bezprzewodowym pilotem do odpinania kajdanek! Pomyślałem, że to mimo wszystko ma sens. Przecież lepiej nie nachylać się nad więźniami z całym tym uzbrojeniem tuż przed ich oczami – mogliby chwycić za broń zębami i pociągnąć za spust językiem lub coś w tym rodzaju.

Ręce miałem nadal związane za plecami plastikową taśmą i teraz, gdy nie podtrzymywały ich kajdanki, poczułem, że od klęczenia wciąż w tej samej pozycji moje nogi zrobiły się jak z waty. Krótko mówiąc, upadłem na twarz, z trudem wierzgając ścierpniętymi nogami i starając się podwinąć je pod siebie, tak żeby móc wstać.

Facet gwałtownym ruchem postawił mnie na nogi. Krokiem klauna pomaszerowałem na sam tył ciężarówki do małej przenośnej ubikacji. Starałem się wypatrzyć Darryla, ale mogła nim być każda z tych pięciu czy sześciu pochylonych postaci. Lub żadna z nich.

– Właź – powiedział mężczyzna.

Szarpnąłem nadgarstkami.

– Czy mógłby mi pan to zdjąć?

Po godzinnym ucisku plastikowych taśm moje palce wyglądały jak sine parówki.

Mężczyzna się nie poruszył.

– Proszę zrozumieć – powiedziałem, starając się, żeby mój głos nie brzmiał sarkastycznie ani gniewnie (co nie było łatwe). – Proszę zrozumieć. Albo rozwiąże mi pan ręce, albo będzie pan musiał za mnie trafić. Wizyta w toalecie wymaga użycia rąk.

Ktoś w ciężarówce zachichotał. Ten człowiek mnie nie lubił, poznałem to po tym, jak poruszał szczęką. Rany, ależ ci ludzie byli spięci.

Sięgnął w kierunku swojego pasa i podszedł z bardzo przyjemnym zestawem szwajcarskich scyzoryków. Wysunął gwałtownie groźnie wyglądający nóż i przeciął nim plastikową taśmę, kolejny raz uwalniając mi ręce.

– Dziękuję – powiedziałem.

Wepchnął mnie do toalety. Moje dłonie były bezużyteczne niczym bryły gliny przytwierdzone do rąk. Gdy poruszyłem palcami, poczułem w nich mrowienie, które następnie przerodziło się w tak ostre pieczenie, że omal nie krzyknąłem. Opuściłem klapę, zdjąłem spodnie i usiadłem. Nie ufałem swoim nogom na tyle, żeby stać.

Poczułem ulgę tak w pęcherzu, jak i w oczach. Łkałem cicho, kołysząc się do tyłu i do przodu, a łzy i katar ciekły mi po twarzy. Tylko tyle byłem w stanie zrobić, żeby powstrzymać się od szlochu – zakryłem usta, tłumiąc wydobywające się z nich dźwięki. Nie chciałem dać satysfakcji swoim oprawcom.

W końcu się załatwiłem i wypłakałem, a pilnujący mnie mężczyzna zaczął łomotać w drzwi. Wytarłem twarz papierem toaletowym najdokładniej, jak mogłem, upchnąłem to wszystko do kibla i spuściłem wodę. Potem rozejrzałem się w poszukiwaniu zlewu, ale znalazłem tylko butelkę z przemysłowym płynem dezynfekującym do rąk z wypisaną drobnym drukiem listą żyjątek, na które działał. Wtarłem trochę tego płynu w ręce i wyszedłem z toalety.

– Coś ty tam robił? – zapytał mężczyzna.

– Korzystałem z ubikacji – odparłem. Odwrócił mnie, chwycił za ręce i poczułem, jak nowa para plastikowych kajdanek oplata mi dłonie. Moje nadgarstki momentalnie spuchły, ponieważ taśma wgryzła się brutalnie w delikatną skórę dokładnie w tym samym miejscu co poprzednia. Po raz drugi powstrzymałem się od krzyku.

Przykuł mnie z powrotem i chwycił kolejną osobę, którą, jak spostrzegłem, był Jolu. Miał opuchniętą twarz i paskudnego siniaka na policzku.

– Wszystko w porządku? – zapytałem go, lecz mój przyjaciel z pasem Batmana przyłożył mi rękę do czoła i mocno popchnął, uderzając moją głową o metalową ścianę ciężarówki, która wydała dźwięk podobny do zegara wybijającego pierwszą.

– Nie gadać – powiedział, podczas gdy ja próbowałem ponownie skupić wzrok.

Nie przepadałem za tymi ludźmi. Już wtedy postanowiłem, że za to wszystko zapłacą.

Więźniowie, jeden po drugim, szli do toalety i wracali, a kiedy skończyli, mój strażnik poszedł do swoich kumpli, żeby wypić kolejną kawę – zauważyłem, że piją ją z dużego kartonowego kubka ze Starbucksa – i odbyć jakąś niewyraźną rozmowę, przerywaną co jakiś czas gromkimi salwami śmiechu.

Potem drzwi z tyłu ciężarówki się otwarły i poczułem powiew świeżego powietrza, tym razem bez zapachu dymu, lecz z domieszką ozonu. Przez szczelinę w drzwiach, zanim te zupełnie się zamknęły, zauważyłem, że na zewnątrz jest już ciemno i pada deszcz, właściwie to była jedna z tych niby-mżawek, niby-mgieł typowych dla San Francisco.

Mężczyzna, który wszedł do środka, miał na sobie wojskowy mundur. Mundur amerykańskich sił zbrojnych. Zasalutował do ludzi w ciężarówce, a oni odpowiedzieli mu tym samym gestem i wtedy właśnie zrozumiałem, że nie byłem więźniem jakichś tam terrorystów – byłem więźniem Stanów Zjednoczonych Ameryki.