Выбрать главу

- Tyle po nim pozostało. Nie wiem, jak i gdzie zginął, czy cierpiał, czy był ranny. Nic.

Jakub siedział nieporuszony. Przez głowę przeleciały mu jakieś banalne wspomnienia z dzieciństwa, a wśród nich scena, podczas której starszy o trzy lata brat zabrał mu po kłótni drewnianą lokomotywę.

- Tirador de élite to chyba znaczy strzelec wyborowy! - powiedział głośno, a potem cicho powtórzył:

- Tirador de élite.

Ocknął się po tych słowach i zapytał o matkę.

- Myślałem, że przyjmie to inaczej - tłumaczył się ojciec. - Byłem głupi. Przeczytałem jej ten list i teraz wiem, że nie powinienem tego robić. Z początku zachowywała się normalnie. Siedziała w sypialni i szydełkowała. Nagle wyszła po coś do kuchni, a kiedy wróciła, niespodziewanie rzuciła się na mnie z nożem. Zraniła mnie, ale to głupstwo. Cały korytarz był zachlapany krwią. Miała taką nieludzką siłę, że nie mogłem jej powstrzymać. Sąsiedzi z dołu usłyszeli jej krzyki i wezwali policję. Potem przyjechała karetka i zabrali matkę do Kulparkowa. Boże, co za wstyd. Prosiłem, żeby ją zostawić, że nic mi nie jest, że to tylko draśnięcie. Powiedzieli, że jutro o jedenastej mam się dowiadywać. Pojedziesz ze mną, synu?

Jakub kiwnął głową, bo żadne słowo nie mogło mu przejść przez gardło, a potem, łamiąc zakaz ojca, wszedł do gościnnego pokoju i zaczął sprzątać z dywanu rozbite doniczki z kwiatami i zbierać książki, które wypadły z półki. Podniósł z podłogi potłuczony abażur od lampy naftowej i książeczkę do nabożeństwa. W kącie dostrzegł rozsypane muszelki - pamiątki znad morza. Pozbierał je do kryształowego pucharka. Kiedy wstał z klęczek, zauważył, że na krześle wisi ulubiona szara sukienka matki z wydzierganą przez nią mereż- ką. Ta sama, którą miała na sobie, gdy odwiedził ich przed dwoma tygodniami. Gdyby się nachylił, poczułby z pewnością jej zapach. Jedyny zapach, którego z niczym nie mógł pomylić.

Zasępiony wrócił do kuchni. Ojciec zrobił w tym czasie jajecznicę z trymbulką na maśle i ukroił dwie pajdy kulikowskiego chleba, lecz rozmowa się nie kleiła. Jedli w milczeniu, każdy zasłuchany w siebie i po swojemu przeżywający ten dramat. Ojciec nie mógł odżałować, że nie powstrzymał Edka przed wyjazdem, a Jakub, że zajął się sobą i los brata stał się mu obojętny.

Kiedy wychodził, ojciec przytrzymał go za rękę.

- Kuba, zamów mszę za Edka u bernardynów - poprosił szeptem. - Tylko nie zapomnij! Edek lubił dawniej do nich chodzić. Przez kilka miesięcy był przecież u nich nawet ministrantem. A twoja matka... - zawahał się. - Matka każdego dnia wyglądała jego powrotu i z tego żalu pomieszało się jej w głowie.

Jakub wyszedł na ulicę ze wzrokiem wbitym w ziemię i nie podniósł nawet głowy, by zobaczyć ojca czekającego w oknie, aby mu pomachać. Szedł przed siebie, pochłonięty przez rozgrywający się wokół spektakl, w którym los wyznaczył mu rolę sępa. Od wielu lat poruszał się od śmierci do śmierci, od nieszczęścia do nieszczęścia i w końcu się doigrał. Nie miał pojęcia, skąd wzięła się ta upiorna kobieta, która rano wieszczyła mu nieszczęście. Chętnie spotkałby się z nią teraz i po swojemu policzył.

Ledwie skończył tę myśl, gdy rozległy się bicia kościelnych dzwonów. Huczał Kirył, największy lwowski dzwon z cerkwi Wołoskiej, a kilka tonów ciszej grał ten ze stołecznego ratusza. Po chwili dołączył do nich kwartet dzwonów z kościoła Bernardynów, a następnie Dominikanów, tworząc rozlewającą się po całym mieście kakofonię.

Minęło południe. Stern szedł do redakcji na skróty, próbując zebrać myśli. Denerwowało go wszystko: ludzie, samochody i dorożki, a nawet wystawy i natarczywi subiekci zapraszający go do środka sklepów. Na Rzeźniczej jakiś gruby mężczyzna wsparty na kulach gapił się na niego bezczelnie, a stojąca w bramie kobieta wiadomej profesji rzuciła w jego stronę pytające spojrzenie, jakby kiedyś jej nie zapłacił.

Coś musiało być z nim nie tak, skoro zwracał na siebie uwagę. Ale co? Poruszał się inaczej? Nie pasował do tego miejsca? A może bawił ich jego strój: letni kapelusz, jedwabny krawat od Frykowskiego i piaskowa marynarka uszyta na Ormiańskiej u Igla?

Kiedy wrócił do redakcji, Wilga znowu gdzieś się ulotniła. Nie musiał się więc tłumaczyć jej z rodzinnego nieszczęścia i z tego, że z powodu Anny z imieninowego prezentu dla Piotrusia wyszły nici. Ominęło go też kolegium, co akurat było mu na rękę, bo nie miał przyjemności gapić się na zarozumiałą gębę Mańkiewicza.

Otworzył szafę i zajrzał do walizki. Po wyjściu Czabaka marionetka wróciła na swoje miejsce. Ze zgiętą głową i podkurczonymi nogami porucznik Frołow wyglądał jak trup wciśnięty na siłę do trumny.

W tym fatalnym nastroju zastała go kochanka szefa, Andrea, która nachodziła go od czasu do czasu w poszukiwaniu weny do ogłoszeń.

- Jesteś smutny, Kuba? Czemu jesteś smutny? Przecież życie jest takie piękne. - Zatrzepotała rzęsami i przeciągnęła się nad jego biurkiem jak kotka, elektryzując powietrze.

- Odczep się, Andrea. Nie mam ochoty na żarty.

- Nie bądź ponurakiem. Kończę pisać ogłoszenie dla znajomej. Mam już: „Młoda i zgrabna pani ze znajomością prowadzenia interesu śniadankowego oraz dobrej kuchni poszukuje...”. No, wymyśl coś, błagam.

- Dziś ci nie pomogę! - burknął takim tonem, że Andrea wyszła z pokoju ze łzami w oczach.

Nie miał jednak zamiaru jej przepraszać. Chciał być sam. Nawet zamknąłby się w tej szafie z porucznikiem Frołowem, byleby mieć przez chwilę święty spokój.

Ta myśl przypomniała mu o manuskrypcie. Przez moment wahał się, a potem wyjął z kieszeni kluczyk, siadł za biurkiem i otworzył zamek, a gdy wysunął szufladę, jego wzrok padł na oprawiony w granatową skórę grzbiet książeczki. Wziął ją do ręki. Dostrzegł u podstawy dwie splecione literki S&S, przypominające kamieniarski gmerk. Był ciekaw, co oznaczały. Musiał to sobie jeszcze później dopowiedzieć.

Nie zastanawiał się dłużej i otworzył księgę w miejscu, które założył klonowym liściem. Zaczął czytać wcześniejszy fragment, nie zauważając nawet, że jego ręka sama sięga do papierośnicy, zapałka z trzaskiem pociera draskę i ognik zanurza się łapczywie w papierosie jak on w napisanym przez kogoś tekście.

Zapamiętałam jego słowa i będę je pamiętać sto lat i jeden dzień dłużej. Boże, wryły się w moją pamięć, jakbym była ścianą, na której paznokciami wydrapał przed śmiercią swój przekaz. Wyszeptał mi na odchodne: „Zapamiętaj, Świetlana, gdyby coś miało się ze mną stać: dom kupca Ichtionowa, piwnica, w której trzyma wino, ostatnie drzwi po lewej, w prawym kącie pod ceglaną posadzką. To, co tam znajdziesz, jest bardzo ważne”.

Jeszcze poprzedniego wieczoru byłam z nim sam na sam, gotowa i uległa. Andriej, pogwizdując, odpiął skórzany pas i położył go wraz z szablą na krześle.-Zdjął z głowy czapkę z czerwonym otokiem i rzucił ją nonszalancko na łóżko, a później rozpiął zieloną wojskową bluzę i powiesił ją na wieszaku. Następnie, nie przestając gwizdać, wszedł do łazienki i rozebrał się z koszuli do toalety.

Był szczupły i muskularny. Na klatce piersiowej i pod pachami miał ciemny meszek. Przypominał mi wyrośniętego gimnazjalistę. Patrzyłam, jak nalewa wody do miski i się myje. Prychał jak koń, gdy polewałam mu kark, a potem, stojąc przed lustrem i rzucając mi łobuzerskie spojrzenia, wyjął pędzel i brzytwę i niespiesznie zaczął się golić, nucąc piosenkę o płynącej rzeczce. A ja znowu patrzyłam na niego, na jego lśniące czarne włosy, na opaloną szyję i na końcu wytarłam mu ręcznikiem z policzków resztki mydła. Wtedy odwrócił się, objął mnie mocno i kiedy chciał mnie pocałować, usłyszeliśmy natarczywe stukanie do drzwi.