Do pokoju weszła żona gospodarza. Była stara i wysoka i nosiła pogniecioną fioletową sukienkę w żółte kwiaty. Przypominała mi zasuszonego wielkiego ptaka i nawet ruszała się jak on. Miała zmarszczone usta jak wroni dziób, jej włosy wyglądały jak gniazdo, a chudą szyję zdobiły tandetne świecidełka. W jej twarzy najstraszniejsze były oczy - osadzone głęboko, ciemnobrązowe, niemal czarne. Były tak upiorne, że spojrzawszy w nie, szybko opuściłam wzrok. Fieoktisa, bo tak miała na imię, w milczeniu postawiła na stole miskę nadziewanych serem chaczapuri i butelkę czerwonego wina. Kilka razy przeciągnęła kościstą dłonią po obrusie, jakby chciała zrzucić na podłogę leżące na nim niewidoczne okruszki. Odniosłam wrażenie, że zazdrości nam tego, co nas łączy. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, widziałam, jak Andriej przekręcił w zamku klucz i po kryjomu się przeżegnał.
Wreszcie byliśmy sami. Ustawione pod ścianą kosze pełne moreli i jabłek ivydzielaly odurzający, podniecający zapach. I w tym zapachu pierwszych dni sierpnia, w nieznośnych pokrzykiwaniach mew przelatujących za oknem, w powiewie ciepłego wiatru poruszającego firankami znalazłam z nim tej nocy chwilę zapomnienia.
Andriej był subtelny i... obłudny. Doskonale wiedział, że jestem starsza od niego o kilkanaście lat, mimo to pozwalał mi wierzyć, że wciąż jestem piękna i młoda. Obiecywał, że kiedy skończy się przeklęta wojna i wszyscy bolszewicy trafią do więzień, spotkamy się w Petersburgu i będziemy spacerować brzegiem Fontanki, a potem wpadniemy na Newski, do Kurpaczowa, na mrożoną wódkę i bliny.
Nie przerywałam. Nie miałam najmniejszego zamiaru wracać do Pitra. Spaliłam za sobą wszystkie mosty. Podarłam zdjęcia, wyrzuciłam listy i z trudem zaczęłam zapominać.
Zapaliliśmy papierosy. Andriej miał tego wieczoru wyśmienity humor. Opowiadał o swoim domu, o rodzicach, braciach i siostrach, i o polowaniu na wilki, które zimą wdarły się do stajni i rozszarpały jego ulubioną gniadą klacz Biegunię.
I w tej opowieści zawsze był na pierwszym miejscu. To on wkopywał w ziemię kołki, zawieszał fladry i kierował nagonką. To on najlepiej ze wszystkich myśliwych wycelował do chytrej wadery, to on położył ją pierwszym strzałem między oczy. Pierwszy też wyjechał z chutoru do wojska organizowanego przez generała Wrangla.
Opowiadał, że na początku dwudziestego roku trafił do Jekaterynodaru, lecz tam zaraził się tyfusem. Miesiąc przeleżał w szpitalu, a następnie - gdy cudem udało mu się wymknąć śmierci - przedostał się do Sewastopola, gdzie wstąpił do sławnego Dońskiego Pułku Junkierskiego generała Maksimowa. Służył w drugiej sotni i otrzymał z przydziału gniadą klacz, którą na pamiątkę poprzedniczki też nazwał Biegunią.
Milczałam, pozwalałam mu się wygadać. Był jak mały chłopiec, który przechwala się swoimi czynami przed kolegami. Zadowolony, że słucham, zanucił mi śliczną balladę o młodym żołnierzu, który prosi ko- mandira o przepustkę. Później nagi podszedł do stolika, zdmuchnął świecę i znowu wziął mnie w ramiona.
Marzyliśmy oboje, gdy mocne, zaprawione jakimś świństwem wino uderzyło nam do głów. I chyba od niego przyśnił mi się tej nocy mój Petersburg i most Litejny od strony wybrzeża Kutuzowa na Newie.
Byłam z Nim sama, w mym śnie, a nad nami frunęły tysiące dzikich gęsi. Sypał śnieg, a one, niezrażone, leciały kluczami na zachód, przypominając, że to już wiosna. Kwietniowe chmury przesłaniały słońce, które strużkami było rdzawe i sine, towarzyszące naszym dalekim planom. Środkiem rzeki przesuwała się topniejąca kra. Pamiętam, że staliśmy bez ruchu i bałam się do Niego pierwsza odezwać. Serce waliło mi jak oszalałe i myślałam, że wyskoczy mi z piersi. Przypomniałam sobie bał u Griszy Foksa, gdy On niespodziewanie pojawił się przy mnie. Tak jak wtedy czekałam, aż powie to jedno słowo i pozwoli mi przy sobie pozostać.
Wiał zimny północny wiatr i lodowate igiełki wyciskały mi z oczu łzy. Przed nami widać było nabrzeże Arsenalne. W kierunku Twierdzy Pietropawłowskiej wolno płynęła załadowana drewnem barka, a po moście pędziły jeden za drugim powozy i automobile. Byliśmy sami. Woda przyciągała ptaki, chmury - ziemię. Ptaki walczyły ze śniegiem, a nasze palta z lekkimi oddechami. Ptaki wciqż leciały, powietrze wciąż chłodziło i siebie oczyszczało.
Spieszył się gdzieś. Widziałam, jak ukradkiem spojrzał na zegarek i cierpko się uśmiechnął. Szybkie cienie ptaków przebiegły wtedy po mnie. Były szybkonogimi wzruszeniami, ucieczką i ginięciem. Stawały się raz na zawsze - śmiertelne. Nie potrafiliśmy oderwać oczu od obrazu Newy, pasowaliśmy do tego miejsca, do oczekujących na nas ptaków i słońca. Musieliśmy spotkać się w tym przeklętym śnie. Nie mogło zabraknąć ptaka i porażającej ognistej plamy. I nic więcej się nie działo. Musieliśmy tylko ostatni raz być razem.
Nad ranem ów okropny sen zamienił się w koszmar. Ktoś wyważył kopniakiem drzwi. Posypały się joby i ktoś wystrzelił w sufit. Andriej wyskoczył z łóżka i złapał za szablę, lecz oberwał kolbą w kark i wywleczono go pod pachy na korytarz. Potem z resztą domowników zostaliśmy zapędzeni do kuchni. Oprawcy posadzili nas za stołem i nikt nie mógł się poruszyć ani odezwać.
Zaczęło się przesłuchanie. Wyciągali każdego z nas po kolei i wciąż zadawali te same idiotyczne pytania. Szukali jakiejś pułkowej kasy, która miała być ukryta gdzieś w pobliżu. Krzyczeli, że gorzko pożałujemy, że się urodziliśmy. Stara jędza Fieoktisa triumfowała. Rozmawiała po cichu z żylastym mężczyzną w czarnej skórzanej kurtce, który prowadził przesłuchanie, i śmiała się nam w oczy. Pierwszego zabrali Andrieja, a kiedy zobaczyłam go nad ranem całego we krwi i w stalowej masce, przypomniały mi się słowa Jarosława Spirydiona Biesencewa. Kulawy hrabia znowu nachylał się nad moim uchem ze swoją cyniczną racją.
Byłam zdrętwiała z bólu. Dwie doby nie jadłam i nie piłam. I kiedy wydawało mi się, że więcej nie wytrzymam, moją uwagę zwróciła stojąca na kredensie drewniana klatka z zamkniętym w niej szpakiem. Zauważyłam, że ptak miał lśniący czarny łebek i żółty dziobek, którym uderzał w pusty karmnik. Jego skrzydła i brzuszek zdobiły śliczne białe cętki. Nie wiadomo dlaczego, przyszło mi wtedy na myśl francuskie imię Pierre. Wydawało mi się, że on chce, żebym go tak nazywała. Ptak patrzył na mnie połyskującymi brązowymi oczkami i tak jak ja był bezradny. Przysięgłam sobie wtedy, że jeśli tylko przeżyję, zabiorę go ze sobą i będę opiekowała się nim do końca życia.
Zaskoczony zagwizdał z przejęcia. Po tym ostatnim fragmencie nie miał już wątpliwości, kim jest tajemnicza autorka pamiętnika. Co więcej, odczuwał pewien rodzaj dumy, że w przeszłości był między nimi pewien tajemniczy związek. Stern miał zamiar niezwłocznie spotkać się z przyjacielem ze szkolnych lat Samuelem Hillelem, by zakomunikować mu o tym ważnym odkryciu, lecz gdy z korytarza doleciały znajome kroki, szybko zamknął granatową książeczkę w szufladzie.
Siedział wyprostowany z palcami na klawiaturze maszyny do pisania i nie mógł uwolnić się od dziwnej myśli. Od wczoraj ponad wszelką wątpliwość prześladował go granatowy kolor. Granatowe były story w mieszkaniu na Zielonej, sukienka siedzącej za stołem marionetki, obicie przedziału, którym podróżował we śnie... Na dodatek Wilga, jakby domyślając się jego idée fixe, wybrała naten dzień granatową bluzkę i opaskę na włosy w tym samym kolorze. Kiedy weszła do pokoju, skonstatował, że nie zamieniłby jej na żadną inną. I nie chodziło mu bynajmniej o jej urodę, choć Wilga była atrakcyjną brunetką, za którą faceci oglądali się na ulicy. Cenił ją za coś ważniejszego. Za charakter. Zdążył ją dokładnie poznać w ciągu pół roku wspólnej pracy i wiedział, że de Brie była błyskotliwa. Zabierała się do rzeczy w taki sposób, o jakim niejeden dziennikarz mógłby pomarzyć, i płaciła teraz za to wysoką cenę.