Выбрать главу

Stern wkręcił kartkę w maszynę do pisania i zaczął stukać w okrągłe klawisze. Sporo czasu stracił na lekturę i teraz śpiesznie dobierał słowa, by dokończyć stały felieton Z sali sądowej.

Raz tylko de Brie przerwała ciszę, by zapytać go o prezent dla Piotrusia, lecz Kuba markotnie pokręcił głową.

- Piotruś jest jeszcze mały, dlatego Anna uważa, że kot w domu nie wchodzi w rachubę.

Dochodziła czwarta po południu, gdy Stern z walizką na tylnym siedzeniu zajechał redakcyjną tatrą na ulicę Zieloną, w pobliże zarośniętej bluszczem willi, by - tak jak obiecał Kulikowi - zwrócić pożyczony fant.

Zaparkował z prawej strony jezdni, pod kwitnącą lipą. Wyłączył motor, a to, co zobaczył, przyprawiło go o ból głowy. Przed żeliwną bramą wjazdową parkował czarny landauet o numerze T 45-005. Stern doskonale znał ten wóz. Wiele razy widział go w akcji i ze względu na funkcję ochrzcił karawanem. Auto należało do komendy wojewódzkiej.

Kierowca, wysoki blondyn w przyciasnym mundurze, przecierał szmatą zakurzone szyby i pogwizdywał filmowy szlagier Eugeniusza Bodo o zimnym draniu.

Stern odchylił się na fotelu i czekał na rozwój wydarzeń. Przez kilkanaście minut nic się nie działo, pominąwszy wpadkę burego kota, który beznadziejnie spaprał atak na gołębia dziobiącego zaciekle leżącą na chodniku skórkę chleba. Wkrótce po tej scence przejechał na skrzypiącym rowerze listonosz z torbą na plecach, oglądając się przez ramię na karawan i redakcyjną tatrę.

Mijały kolejne minuty, a Stern dopalał papierosa, gapiąc się w zarośnięte bluszczem okna. Wydawało mu się, że w pokoju wynajmowanym przez Rewalskiego ktoś poprawił story. Przełknął ślinę, czując na języku szczypiące wiórki tytoniu. Nagle furtka otworzyła się i na ulicę wyszedł drobny mężczyzna z walizkami i aparatem fotograficznym na szyi, który skierował się do policyjnego samochodu. Stern rozpoznał w nim Tomcia Palucha, najwyższej klasy technika kryminalnego, którego Zięba woził z sobą, by zabezpieczał ślady zbrodni i prowadził chemiczne analizy. Za nim podążało dwóch umundurowanych funkcjonariuszy w czapkach (z paskami zapiętymi pod brodą), którzy taszczyli zasznurowany szary worek. Po tej trójce pokazał się inspektor Zięba w asyście starszego grubego mężczyzny ubranego w podkoszulek i spodnie na szelkach. Mężczyzna tłumaczył coś inspektorowi, nerwowo drapiąc się po brzuchu, a Zięba kiwał głową i na pożegnanie podał mu rękę. Gość zamknął furtkę i zniknął za płotem, inspektor zaś natychmiast skierował swój niechętny wzrok w stronę granatowej tatry stojącej kilkadziesiąt metrów dalej.

Stern wesoło pomachał mu ręką, a Zięba odwzajemnił się zaciśniętą pięścią. Po tej wymianie przyjacielskich gestów dziennikarz przystąpił do akcji. Otworzył drzwi i zdecydowanym krokiem podszedł do inspektora.

- Nie możesz wyprzeć się naszej znajomości! - powiedział ze słodkim uśmieszkiem, wyciągając rękę na przywitanie.

- Nie przy ludziach, panie Stern - rzekł oficjalnie inspektor. - Zachowuje się pan jak hiena. Proszę odejść. Mówię panu po dobroci.

- Jak się nazywa ten sztywniak w worku? - Stern próbował obrócić słowa Andrzeja Zięby w żart.

- Nie było cię tu i nic nie widziałeś - oświadczył inspektor cicho.

- Mam napisać, że mnie tu nie było?

- To wiadomość nie dla prasy.

- Myślałem, że jak dawniej możemy sobie wzajemnie pomagać - nie poddawał się Stern.

- Pomagać? Nie wierzę w dziwne zbiegi okoliczności i zaczynam podejrzewać, że mnie bezczelnie śledzisz

- wycedził przez zęby Zięba i krzyknął do kierowcy, żeby chwilę zaczekał.

- Przejeżdżałem przypadkiem - Stern łgał jak z nut.

- Właśnie jechałem do Pasiek Łyczakowskich kupić lipowego miodu do herbaty, a tu patrzę, znajomy karawan. Zatrzymałem się z ciekawości. Pomyślałem, że sobie trochę pogadamy. Nie wygłupiaj się, chyba nie sądzisz, że... - nie dokończył, wpatrując się w inspektora z miną baranka wielkanocnego.

Inspektor zawahał się i Stern, widząc jego mękę, nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie o kopercie od naczelnego leżącej spokojnie w lewej kieszeni marynarki. W tej sekundzie faktycznie poczuł się jak ośliniona hiena, która wypatruje, tropi i węszy. Widział już nawet intrygujący tytuł w kronice kryminalnej: „Dom, który straszy”.

Potrzebował jeszcze pod nim świeżego mięcha, które Manio kazał mu u Zięby kupić.

-Więc jak? Powiesz mi, kogo ponieśli nogami do przodu? - zapytał i ciężko westchnął.

- To nieboszczyk!

- Więc to nie jest kobieta?

Zięba niechętnie kiwnął głową.

- A ten gość, co się z tobą żegnał?

- To gospodarz.

- Więc nie jest podejrzanym, bo został w domu...

- Opanuj się. Facet przyjechał rano z zagranicy. Zaszedł po coś do pokoju lokatora, a tam...

- Co?

- Niespodzianka - dokończył Zięba i tajemniczo wydął wargi.

- Jaka niespodzianka? - Stern nastawił uszu.

- Dywan wytrzepany, kurze powycierane, okna pomyte, pachnące firanki - drwił z niego inspektor.

- A w szafie wisiał sobie elegancko na drucie...

- Garnitur?

Inspektor przysunął się blisko i szepnął Sternowi w nos:

- Trup.

Po czym obrócił się na pięcie i bez pożegnania ruszył rozkołysanym krokiem w stronę karawanu, ale po chwili się cofnął.

- Uprzedzam cię, Kuba, że na wypadek, gdyby przyszło ci do głowy nachodzić gospodarza, zostawiłem u niego dwóch mundurowych. Odpuść więc sobie stare metody.

Stern jeszcze przez moment stał na ulicy, patrząc na tył odjeżdżającej karetki. Przypomniał sobie, że poprzedniego dnia, gdy z Wilgą i Kulikiem byli w pokoju Konrada Rewalskiego, miał nieodpartą ochotę zajrzeć do szafy. I teraz żałował, że w ostatniej chwili odwiodło go od tego szczekanie psa i błagalne spojrzenie Kulika. Teraz piesek był potulny, choć poprzedniego dnia omal nie odgryzł Wildze nogi. Ktoś musiał tę bestię żywić, zastanawiał się Stern. A jeśli nie właściciel, który był za granicą, to kto? I kolejne pytanie cisnęło się do jego głowy: jaki był związek między tą tajemniczą śmiercią a śmiercią Konrada Rewalskiego.

Przypomniał sobie o czymś. Podszedł spokojnie do obrośniętego przez bluszcz płotu, wyjął z kieszeni klucz, który dostał od Kulika, i dyskretnie wrzucił go do skrzynki na listy. Kiedy wsiadł do samochodu, spojrzał na walizkę, w której gnieździł się Frołow, i pomyślał, że obaj nie mają dziś szczęścia.

Uruchomił silnik i, odjeżdżając, zastanawiał się nad słowami inspektora. Wynikało z nich, że pokój był posprzątany, a więc ktoś wyniósł z niego marionetki. I musiał z tym zaczekać, aż oni wyjdą. Łatwo mógł się ukryć. Niedaleko willi były sady i Pasieki Halickie. Lecz równie dobrze mógł zabrać lalki w nocy, gdyż - jak mówił inspektor - właściciel domu wrócił nad ranem. Czym je przetransportował i dokąd, to były kolejne pytania, nad którymi głowił się Jakub Stern. Najbardziej zaś intrygowało go, kogo wynieśli mundurowi w zasznurowanym worku.

Samochód podskoczył na jakimś wyboju i dziennikarz poczuł nagły ból w krzyżu, który usztywnił mu plecy. Miał dość wszystkiego. Rodzinne problemy nie nastrajały go do pracy. Musiał na nowo ustalić personalia denata. A potem jak Zięba znaleźć motyw zabójstwa - jeśli to było zabójstwo. Choć w swojej dziennikarskiej karierze do tej pory nie spotkał się z przypadkiem samobójstwa popełnionego w szafie.