Najprostszym rozwiązaniem byłoby zawrócić i zadać właścicielowi willi kilka pytań, lecz istniało jeszcze inne, wprawdzie nieco bardziej zawodne, ale w tej sytuacji jedyne - i Stern postanowił z niego skorzystać.
Kiedy otworzył drzwi redakcyjnego pokoju, Wilga właśnie pakowała się do domu. Widać było, że wykonała plan dnia. Napisała chyba ze trzy sążniste artykuły i miała pewnie już pomysły na następne.
Stern jej zazdrościł. Od ponad godziny wycierał lwowskie bruki, wożąc tam i z powrotem walizkę z dumnym porucznikiem Frołowem. Otworzył więc szafę i wściekły wrzucił bagaż do środka, zamykając z trzaskiem drzwi.
- Kiedy rzucam hasło „trup”, o czym myślisz? - zapytał zirytowany.
- Myślę, że jeśli się nie uspokoisz, sam już niedługo będziesz to doskonale wiedział!
- A nie kojarzy ci się to z prosektorium?
Wilga siadła na brzegu biurka i, trzymając torebkę na kolanach, czekała, aż Jakub odegra swój cyrk.
- Bo ja wracam, kochanie, z dalekiej podróży. Byłem w naszej willi na Zielonej zwrócić towarzystwu za stołem umundurowanego przystojniaka, a tam niespodzianka! Na ulicy karawan i inspektor Zięba cały w nerwach. Przy nim pan Tomcio Paluch ze swoimi walizami i aparatem fotograficznym oraz dwóch rosłych tragarzy.
-I co się okazało?
- Ze przyjechał z zagranicy właściciel willi i odkrył w dawnym pokoju kasjera czyjeś zwłoki.
- Przestań dowcipkować.
- Jestem daleki od żartów! W pokoju, który zajmował Rewalski, a dokładnie w szafie, którą chciałem wczoraj otworzyć, wisiał trup. Nasz geniusz z Wydziału IV osobiście mi to powiedział. Przed półgodziną powieźli ciało w worku do prosektorium. Podobno masz tam znajomego patologa. Pomyślałem, że jeśli będziesz dla niego miła...
- Dlaczego zawsze ja mam być dla kogoś miła?
- ucięła, ale Stern usłyszał w jej głosie nieznaczne wahanie.
- Bo grzecznie cię o to proszę - zakończył, święcie wierząc, że mu nie odmówi.
- Spróbuję z nim pogadać, lecz nic, Kuba, nie obiecuję. Muszę już iść - dodała, patrząc na zegarek.
Stern wciąż milczał, przytłoczony własnymi myślami.
- Uważaj na siebie - rzuciła na odchodne. - Mam wrażenie, że coś ci dolega.
Kiedy Wilga zamknęła za sobą drzwi, Stern otrząsnął się z zamyślenia. De Brie jak zwykle przesadzała! Perfekcyjnie kontrolował swoje zachowanie i był w świetnej kondycji. Bolały go wprawdzie plecy, a kiedy zamykał oczy, widział ojca i zakrwawioną szmatę w wiadrze obok wieszaka, ale...
Porzucił te rozważania, by przystąpić do ceremoniału. Wyjął z korkowej podstawki stalową szpilkę i podszedł do planu Horbaya. Przez chwilę zastanawiał się, a potem wbił z impetem stalowe ostrze w punkt, gdzie znajdowała się willa inżyniera Guta, za rogatką Sichowską.
Odsunął się od mapy jak artysta malarz na odległość ramienia i spojrzał na dwie połyskujące główki. Obliczył, że w prostej linii dzielą je niecałe cztery kilometry. Oba miejsca też bezsprzecznie wiązały się z osobą kasjera. I na razie wyglądało na to, że to Rewalski był kluczem do rozwiązania sprawy. Należało więc jak najszybciej wycyganić z prosektorium personalia drugiego denata, no i wyświetlić motyw.
Kiedy się nad tym zastanawiał, nie wiadomo dlaczego przyszło mu do głowy wbić jeszcze trzecią szpilkę. Sięgnął ręką do kartonowego pudełeczka.
Gdy poczuł twarde ostrze między kciukiem a palcem wskazującym, zamknął oczy i zaczął recytować w myśli zapamiętaną z dzieciństwa wyliczankę: Angiel wangiel wuksy weje, muzykate muzykeje, elfe belfe traje us, cukier bakier... Przy ostatnim słowie as opamiętał się i otworzył oczy. Poczuł strach. Nie wiedział, jak to się stało, ale stalowa szpilka celowała w jego dom na Pohulance.
Przeklął szpetnie, wyjął z szafy walizkę z porucznikiem Frołowem, włożył kapelusz i w pośpiechu opuścił redakcję.
Idąc ulicą, znowu przypomniał sobie matkę. Wciąż nie mógł uwierzyć, że rzuciła się na ojca z nożem. Zawsze była opanowana. Nigdy nie podnosiła głosu. Kiedyś pracowała jako nauczycielka przyrody w szkole zawodowej dla dziewcząt. Pięknie śpiewała, potrafiła też grać na mandolinie i malować. Wspaniale piekła, gotowała i szyła. Kiedy miał osiem lat, kupiła mu na imieniny teatrzyk cieni. To był najlepszy prezent, jaki od niej dostał. Może dlatego starszy o trzy lata Edek wyśmiał go z zazdrości, lecz on ten teatrzyk uwielbiał. Podobało mu się, że mógł być kilkoma postaciami naraz. Schowany za pergaminową kurtyną udawał przed matką dzielnego rycerza, złą wiedźmę albo siedzącego na gałęzi ptaka. Ostatni raz oglądał ten podarunek przed dwoma laty. Na prośbę córki Kasi przyniósł z poddasza starą skrzynkę, wytarł ją wilgotną szmatką i postawił na stole w jej pokoiku. Kiedy pergaminowa kurtyna zawisła na gwoździkach, zaczarowany świat znów zagościł w domu na Pohulance. Jakub przymocował do ramy dekoracje: uśmiechnięte słońce, świerkowy las i zamek nad rzeką. Z brezentowego woreczka wyjął aktorów wyciętych z czarnego kartonu. Potem zapalił świecę, a Kasia szybko przekręciła włącznik. Oboje wczuwali się w swoje role. Córka grała Calineczkę, a on był okropnym zbójem Murofem. Grał tak sugestywnie, że Kasia przestraszyła się go i zaczęła płakać, dlatego pamiętając o tym, nie chciał na razie pokazywać teatrzyku Piotrusiowi.
Na placu Akademickim skorygował swój wcześniejszy plan i zboczył we Fredry, kierując się w stronę kościoła Bernardynów. Wszedł do środka przez główną bramę klasztorną. Minął stojącą na kolumnie rzeźbę świętego Jana z Dukli i zastukał do zakrystii, używając starej żeliwnej kołatki. Odczekał chwilę, zanim ciężka furta się uchyliła. Pokazał się w niej posiwiały zakonnik w brązowym habicie z kapturem, obwiązany w pasie białym sznurem z trzema węzłami.
Mnich na widok Sterna z walizką pomyślał, że ma przed sobą pielgrzyma szukającego w klasztorze schronienia na noc. Ale gdy Jakub wyjaśnił cel swojej wizyty, ojczulek, drobiąc, poprowadził go do salki obitej dębową boazerią, gdzie siedli pod oknem przy stole, na którym leżał stosik pożółkłych karteczek, zaostrzony ołówek i cynowy talerzyk z motywem biblijnego potopu.
Jakub szybko odpowiadał na pytania. W najważniejszym jednak momencie zawahał się i skłamał. Nie miał odwagi powiedzieć prawdy o śmierci Edka w czerwonej Hiszpanii, w której domy Boże były zamieniane przez powstańców w hale targowe. Wymyślił wypadek samochodowy za Tarnopolem, przebitą oponę i zgon w przydrożnym rowie. Bernardyn zapisał na karteczce imię i nazwisko brata i położył arkusik na talerzyku. Stern wsunął pod niego pięciozłotowy banknot.
- Msza będzie w przyszły czwartek o siódmej wieczorem. Poproszę prałata, by uświetnił ją nasz chór. On bardzo lubi męskie śpiewy.
Kiedy znalazł się na ulicy, na nowo dopadły go wspomnienia. Przypomniał sobie nadętego Edka czekającego niecierpliwie przy prasowalnicy, aż pani Bertolda, pomagająca matce w domu, włoży do żelazka duszę, sprawdzi poślinionym palcem stopkę i zacznie swój taniec niskich, grubych bioder, by w końcu podać mu białą wysztajfowaną koszulę. Stern pamiętał, jak odpicowany braciszek szedł z kolegami służyć u bernardynów do mszy. Widział go, jak z poważną miną stoi z pateną obok księdza i czeka, aż kapłan umyje w niej ręce.
Czasem ów aniołek (który później wyparł się wiary) dostawał w nagrodę od ojca dziesięć halerzy, by kupił sobie u Raucha pięć słodkich sztolwerków. A potem sam zajadał mleczne karmelki i nigdy nie przyniósł ich do domu, by poczęstować młodszego brata.