Stern, korzystając z nieobecności Wilgi, wyjął papierosa z papierośnicy, przetoczył go między palcami, po chwili zapalił od starego wysłużonego ronsona i zaciągnął się kojącym dymem. Kto jak kto, ale on nie powinien być zbyt wrażliwy. Miał za sobą przecież wystarczająco długi trening w redakcji. Obejrzał w tym czasie dziesiątki rozkładających się zwłok, napisał o nich tysiące zdań (za które dostał poniżające honoraria), więc teoretycznie nie powinien go martwić jeszcze jeden rozkawałkowany denat. Patrząc na zapalniczkę, stwierdził z żalem, że tym razem nie pójdzie tak łatwo.
Zbiegiem okoliczności znał ofiarę. Opisany przez niego w kryminalnej kronice nieszczęśnik, Konrad Rewalski, pracował w Akcyjnym Banku Hipotecznym przy placu Daniela Halickiego, w którym Stern z żoną mieli rachunki i książeczki oszczędnościowe. To nie działało na jego korzyść. Kiedy pojawił się w banku, by zadać kilka niewinnych pytań, na jego widok automatycznie zamykały się usta urzędników.
Doskonale pamiętał kasjera. Mężczyzna siedział w głębi sali przyjęć, po jej lewej stronie, przy marmurowym blacie w modnym kolorze écru. Badawczo przypatrywał się klientom wchodzącym po zielonym dywanie, jakby chcąc już pierwszym spojrzeniem zaszufladkować ich w swoim bankowym rejestrze. Był nad wyraz uprzejmy. Zwykle nosił jasnobrązowy garnitur, białą koszulę, jedwabny stalowy krawat i chusteczkę w tym samym kolorze zatkniętą w kieszonce marynarki, pod butonierką. Sądząc po zmęczonej twarzy, przekroczył już czterdziestkę, do którego to punktu Stern nieuchronnie się zbliżał. Miał posiwiałe, lecz jeszcze bujne włosy, które odruchowo przeczesywał wypielęgnowaną, delikatną dłonią. I właśnie na te szpakowate włosy zwróciła kiedyś uwagę Anna, co teraz nie miało żadnego znaczenia, lecz wtedy sprawiło, że Stern zacząć myśleć o nim z odrobiną zazdrości. Z nieodgadnionej twarzy kasjera spoglądały na klientów niebieskie oczy, podczas gdy z jego miękkich, idealnie wykrojonych ust, nad którymi zaznaczał się równo przycięty rudziejący wąsik, płynęły miłe słowa. Być może właśnie taki mdły obrazek - zastanawiał się Stern - mimowolnie sprowokował kogoś, by urwać facetowi głowę, jak wystrojonej na wystawie kukle?
Odszedł od okna i zgasił papierosa w popielniczce. Siadł za biurkiem i, bawiąc się okrągłymi klawiszami maszyny do pisania Continental, przypomniał sobie, że na początku czerwca natknął się na Rewalskiego przy zakładzie dla ociemniałych. Kasjer go nie widział. Szedł przechylony na bok z czarną walizką, kierując się w stronę kąpieliska przy Dybowskiego. Obok niego podążał szczupły młodzieniec, lecz Stern nie dostrzegł jego twarzy. Kilka miesięcy wcześniej spotkał urzędnika w innych okolicznościach. W Wielki Czwartek Rewalski kupował w centrali przy ulicy Rutowskiego u Riedla czekoladowe jajka Ph. Sucharda i angielskie biszkopty Huntleya. W świątecznie udekorowanej hali kręciło się wielu klientów. Sklepowe uwijały się za ladą, zręcznie pakując towar pod czujnym okiem szefa, pana Edmunda. Kasjer długo udawał, że nie widzi dziennikarza, lecz w końcu, natrafiwszy na jego spojrzenie, grzecznie mu się ukłonił.
Ale takie osobiste wspominki nie nadawały się do publikacji w „Kurierze”, który kosztował, bądź co bądź, dwadzieścia pięć groszy. Należało zdobyć jak najwięcej informacji z prywatnego życia Rewalskiego. Chociażby czy nadużywał alkoholu, czy miał długi, czy chodził do burdelu, a może wprost przeciwnie, seks z kobietami go nie interesował lub, co też było prawdopodobne, miał jakieś idiotyczne polityczne ciągoty i z „dobrobytu” komunizował? I co robił przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny swego życia?
Jakub Stern cofnął się wspomnieniami jeszcze o jeden dzień. Gdy w miniony czwartek sensacyjna wiadomość dotarła do redakcji, natychmiast udał się pod kopiec, by obejrzeć miejsce, gdzie znaleziono okaleczonego trupa. Kiedy wspiął się na wzgórze, była druga po południu i słońce paliło niemiłosiernie. Zdyszany zdjął marynarkę i poluzował krawat. Schował się w cieniu pod murem i przyglądał się z bliska średniowiecznym kamieniom i cegłom. Po chwili odkrył na nich brunatne plamy z przyklejoną do nich kępką szpakowatych włosów. Dostrzegł też dwie tłuste muchy, które nic sobie nie robiły z jego obecności i spacerowały po wapiennej spoinie, pocierając zabawnie skrzydełkami.
Stern wyjął aparat z futerału, rozejrzał się i pstryknął kilkanaście zdjęć. Utrwalił na kliszy zapalony przez kogoś znicz w glinianej oprawie, pustą butelkę po marcowym piwie, pudełko po papierosach Triumf i trzy wdeptane w trawę niedopałki, które położył potem na białej wykrochmalonej chusteczce, by im się dokładniej przyjrzeć.
Dwa dłuższe ogarki były rozwarstwione, miały sparciałą i zabrudzoną ziemią bibułkę, co skłaniało Sterna do wniosku, że leżały tu wraz z przegniłym kartonowym opakowaniem co najmniej kilka tygodni, więc nie przedstawiały dla niego żadnej poznawczej wartości. Ale krótszy niedopałek egipskiego był dość dobrze zakonserwowany. Leżał w trawie krótko i miał wyraźne ślady zgniecenia, jakby palacz trzymał go do ostatniej chwili w zębach.
Stern starannie udokumentował miejsce zbrodni, ale żeby ustalić sprawców lub sprawcę, musiał wiedzieć po stokroć więcej, chociażby to, czy zbiegiem okoliczności egipski nie wędził aromatycznym dymem płuc mordercy. Równie dobrze mógł przecież parzyć palce któregoś z zabezpieczających teren policjantów lub przypadkowego przechodnia niemającego ze sprawą nic wspólnego.
Rozglądał się za czymś, co mogło posłużyć katowi za oparcie głowy ofiary, lecz nie znalazł ani kamienia, ani żadnego odpowiedniego pieńka. Możliwe że zabrała go policja albo potoczył się gdzieś ze skarpy w stronę Kopcowej.
Z tymi wątpliwościami podniósł leżącą w trawie butelkę po ulubionym przez siebie piwie i zerknął na nią pod światło. W środku dostrzegł kilka komarów i martwą biedronkę. Nagle coś nim wstrząsnęło i ze złością cisnął flaszkę w bliskie krzaki leszczyny. Na zielonym denku zobaczył coś, czego od dziecka panicznie się bał - zasuszony odwłok i poskręcane odnóża kosmatego pająka.
Przypominając sobie wapienną zaprawę zachlapaną krwią, na nowo próbował dociec, w jaki sposób kasjer znalazł się w tym miejscu. Jakie były ostatnie godziny i minuty jego życia? Zginął przypadkiem czy, przeciwnie, został doprowadzony na miejsce dekapitacji siłą? Jakie związki emocjonalne łączyły go z katem lub katami? Jakich użyto wobec niego argumentów? A może Rewalski zwyczajnie wybrał się na spacer i niespodzianie spotkało go nieszczęście? Jeśli tak, można by założyć, że ofiara i kat wspięli się wcześniej na kopiec i oglądali razem nocną panoramę miasta, zachwycając się jej pięknem. Ta ostatnia wersja spodobała się Sternowi i nawet „wiedział”, jak należałoby to zrobić. Przyłapał się na tym, że w czasie wizji popełnił błąd. Nie zajrzał do otworów strzelniczych. A przecież mógłby znaleźć w nich ślady krwi, bo wetknięta w taki otwór głowa byłaby unieruchomiona niczym w imadle.
Zakończył wspominki, podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer sekretariatu. Odezwała się Kazia, którą poprosił grzecznie o połączenie z inspektorem Andrzejem Ziębą.
Liczył na cud. Chciał ponownie naciągnąć inspektora na rozmowę i usłyszeć choćby nikłą wskazówkę, z której dałoby się wysnuć kolejne wnioski, lecz Zięba nabrał wody w usta. Oschle zakomunikował, że do zakończenia sprawy nie będzie nikogo, a zwłaszcza plotkarskiej prasy o niczym informował. Nie spodobała mu się też propozycja spotkania. Nie zadziałała nawet magia Engelkreisa, łyczakowskiej knajpy, w której wydudlili już hektolitry piwa. I właśnie to zaprzaństwo rozpaliło złość Sterna.