- Jak to?
- No bo, panie redaktorze, Pasik nawet latem nosił skórzane rękawiczki.
- Nie rozumiem.
- Mówił, że zanim zaczął pracować w teatrze, poraził go prąd na budowie. Pokazał mi okropne blizny na palcach, jak u jakieguś krokodyla. Dlatego kupił sobi rękawiczki, w kolorze ludzkiej skóry.
Cieć zakończył wyjaśnienia, odetchnął głęboko i włączył latarkę. Stali na początku długiego korytarza pełniącego funkcję prowizorycznego magazynu. Stern trzymał walizkę i rozglądał się z zaciekawieniem. Światło wyłowiło z ciemności drewniany wieszak, na którym wisiały na linkach ponumerowane płócienne worki. Dalej pokazała się dekoracja lasu z przymocowaną białą chmurką i wystającym zza niej uśmiechniętym słońcem.
- No, i jak si panu Kubie podoba?
- Jak na wczasach - zażartował Stern.
Za lasem skręcili w prawo w następny korytarz i pokazała się im dekoracja z górami i rzeką. Bęben szedł kilka kroków przed Sternem i świecił. Minęli góry i rzekę i żółty snop zatrzymał się na parę sekund na trzech wielkich myszach przywiązanych linkami za szyje do haków. Gryzonie były ubrane w różowe falbanki, miały wielkie łapy o trzech palcach, czerwone pyszczki zakończone czarnymi nosami i odstające uszy. Ich długie cienkie ogony zwisały do samej ziemi jak grube rosówki, które Stern wykopywał w kompo- stowniku, a obok nich dyndał unieruchomiony za szyję pręgowany kot w krótkich niebieskich gaciach. Kocur i myszy miały z tyłu głowy i na plecach po dwa uchwyty służące aktorom do animacji.
- Tylko to si uchowało z naszygu teatru - powiedział Bęben, wskazując na lalki przymocowane linkami do wieszaków.
Stern przyglądał się im z zainteresowaniem. Zadzierzgnięte linki nie dawały mu spokoju i od razu przypomniał sobie opowieść licealistki o związanych rękach Rewalskiego, a także relacje Zięby i de Brie o skrępowanym Trauderze i o Mimi.
- Kto je tu zawiesił?
- Pan Kański. On sam to własnoręcznie zrobił.
Mężczyzna wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi z naklejonym na nich festiwalowym plakatem. Jego prawa ręka powędrowała do włącznika.
- O, teraz, pstryk! Niech si do woli napatrzy!
Bęben był dumny, widząc, z jakim przejęciem jego gość z gazety przygląda się piwnicznej dekoratorni.
W przestronnym pomieszczeniu oświetlonym silną żarówką Stern wychwycił pewną prawidłowość. Po prawej stronie, przy szafkach panował idealny porządek, po lewej zaś, przy warsztacie stolarskim widać było totalny bałagan. Na jego pytające spojrzenie stróż wyjaśnił, że elektryk miał wszystkie narzędzia poukładane w szufladach, bo jest pedantem, a w królestwie stolarza od początku było pobojowisko. Pewnie dlatego lubili się jak pies z kotem. A już najbardziej skakali sobie do gardła, gdy Pasik wyrucił specjalnie do śmieci jakiś wystrugany detal leżący na podłodze. Rączkę albo nóżkę.
Stern rozglądał się po pomieszczeniu, słuchając opowieści Bębna. Tuż przy szafce, pod zakurzonym lustrem dostrzegł blaszany kocioł do gotowania bielizny, w którym walały się pośród trocin drewniane kadłubki i głowy. Po lewej stronie warsztatu umieszczono dębowy stół z półokrągłym blatem, do którego przykręcono imadło. W żelaznych szczękach była umocowana drewniana rączka z rozchylonymi palcami. Blisko chwytnika stała maszyna do szycia Singer, a obok niej leżały rozwarte nożyce krawieckie i ścinki granatowego sukna. Pod oknem stał miękki lipowy pieniek, w którym tkwiły dwa ostre szpikulce, jakby przygotowane do chirurgicznej operacji. Z prawej strony widać było stolarski ścisk i rozłożony na części reflektor z masywną obudową, ruchomym uchwytem, filtrami i splecionymi w warkocz kablami. W powietrzu unosił się zapach farb, kleju, trocin i kalafonii.
- Gdzie można ich znaleźć? - zapytał Stern, biorąc do ręki przewód elektryczny.
- Kogo? - Mężczyzna spojrzał na dziennikarza.
- No, pana Kańskiego i tego stolarza od lalek? Nie wie przypadkiem, gdzie oni mieszkają?
Dozorca miał już dość pytań i coraz bardziej niechętnie na nie odpowiadał.
- Taj gdzieś muszą mieszkać, ale gdzie, ja ich si ni pytał.
- Mają przecież rodziców - rzucił Stern, odkładając kabel na miejsce.
- Ależ pan ciekawy. Każdy ma albo miał rodziców, oni chyba tagży - stwierdził z rezerwą. - Ojciec Kańskiego to wielka figura. Dla mnie to są za wysokie progi, żebym o nim z panem gadał. A jego stryj...
- ...rządzi Galicyjską Kasą - uciął krótko Stern.
- A stolarz? Co to za jeden?
- No, cóż, bidny jak mysz kościelna. Jego tatko przed śmiercią woził w beczce pomyje dla paciuków na Kozielniki, ale on go ni uważał wcale. Ernest gadał, że jego matka pod Janowskim zniczami handluji, ale głowy za to ni dam, czy to na pewno znicze i czy aby tyn cmentarz.
Stern już miał zamiar wyjść, lecz dostrzegł na wieszaku granatową pelerynę i wenecką maskę.
- Co to jest?
- Ni widzi? Jakiś łaszek dla przebierańca - zbył go mężczyzna, kładąc rękę na wyłącznik światła.
- To do sztuki?
- Skąd ja mam wiedzieć? Zostawił to dzisiaj rano, kiedy byłem z wizytą u Pasika.
- Kto? - Stern spojrzał z niedowierzaniem.
- Taj pyta si w kółko, jakby ni z gazety był, ali z policji - obruszył się mężczyzna.
Stern powstrzymał cisnącą się na usta odpowiedź. Otworzył walizkę i wyjął z niej Frołowa. Zastanawiał się przez chwilę, a potem powiesił go za tornister obok granatowej peleryny i maski. Sam nie wiedział dlaczego, ale chciał mu uścisnąć rękę na pożegnanie. Ten przypływ czułości jednak mógłby być przez Bębna niewłaściwie odebrany.
W drodze powrotnej Stern zatrzymał się z pustą walizką obok wiszących myszy.
- Czy mogę jedną zabrać?
- Chce przehandlować Frołowa za gryzonia? - zdumiał się cieć.
- Potrzebna mi tylko linka - oznajmił Stern i, nie czekając na zgodę Bębna, zdjął konopną linkę z szyi myszy i schował ją do kieszeni, a wielkiego gryzonia przywiązał do haka za długi ogon.
Widać było, że emerytowany aktor nie ma już dłużej ochoty na towarzystwo namolnego dziennikarza, który w jego królestwie zaczął się szarogęsić. Kiedy jednak wyszli z piwnicy do kantorka, Bęben powiedział coś, co zamieszało Sternowi w głowie.
- Ciągną tu - powiedział - jak osy do miodu i niu- chają za czymś. Wczoraj po wypadku Pasika była tu policja. Pytała i robiła zdjęcia.
- Z inspektorem Andrzejem Ziębą? Taki mały bezczelny grubas. - Stern sparodiował kaczkowaty chód inspektora.
- Może i tak? - Bęben się roześmiał i kiwnął głową.
- Nie wie, czego chcieli?
- Ja ich o to z grzeczności ni pytał. A wczoraj do obiadu zaszedł tu pan Joachim, ten, co to jego stryj...
- ...rządzi Galicyjską Kasą - dokończył za niego Stern. - Po co przyszedł? Przecież teatr od dawna zamknięty...
- Ot, tak jak pan tylko sobi pogadać. Pan Adam Kański, znaczy si Joachim, przyszedł ze stolarzem. Piwko przynieśli, przymilali si. Pan Kański powiedział, że niedługo znowu będzie jak dawniej.
- Co?
- No, że znajdą si pieniądze i od jesieni będą tu wystawiać nowe śtuki.
- A nie mówił, skąd gotówka?
Bęben wzruszył ramionami.
- Tego mi ni powiedział - stwierdził. - Szkoda, że si z panem dziś ni spotkali. Gdyby stołarz zobaczył Frołowa, na pewno by si ucieszył. Ni może go odżałować. Ciągle po nim płacze, a Joachim uspokaja go, bo wie, że porucznik jest dla niego najważniejszy. Jak si dowi, że pan go przyniósł, na pewno panu osobiści podziękuji. - Bęben przysunął się do Sterna i wyszeptał tajemniczo: - Ni wiem, czy redaktor zwrócił uwagi, że oficer ma jego rysy.
- Kogo?
- No, Kańskiego! Porucznik Frołow jest, wypisz, wymaluj, jak on.
Stern postanowił wyciągnąć z Albina Bębna jeszcze jedną informację i zapytał go tak samo cicho, rozglądając się teatralnie: