Выбрать главу

Stern, podśmiewując się w duchu z tej nowoczesności, zanotował adres Kańskiego w notesie. Nie omieszkał też napomknąć młokosowi, że sam zdobyłby tę wiadomość, popijając z aktorami piwko w Romie lub wertując książkę telefoniczną. W tym momencie pan Władysław grzecznie zaprotestował i wyjaśnił mu, że pan Kański mieszka pod tym adresem dopiero od kilku dni, a panna de Brie stare adresy już dawno sprawdziła. Po chwili wstał i podał Sternowi rękę, jakby miał zamiar wyjść.

- Nie pogniewa się pan na mnie? - zapytał i, nie czekając na odpowiedź, dodał: - Będzie dla mnie wielkim zaszczytem, jeśli zechce pan zwracać się do mnie po imieniu, zwyczajnie, Władek.

Kiedy Władek ulotnił się, Jakub siadł za continen- talem. Przez moment patrzył na przylepioną do maszyny kalkomanię przedstawiającą jakąś fabrykę z trzema dymiącymi kominami. Nagle ocknął się. Przyszło mu do głowy, że dokładnie wtedy, gdy Zięba prowadził konferencję prasową, a on opisywał rajdy artystów do burdelu, panna Agata Neumann miała na cmentarzu Janowskim „cymes pogrzeb”. I skwitował w myślach, że to kolejna zmarnowana okazja, by poznać rodzinę denatki i spróbować zbudować psychologiczny portret mordercy.

Przesunął powoli karetkę w lewo. Dopisał do swego artykułu kilka napastliwych zdań o tym, że zespół teatralny kierowany przez Sylwestra Traudera lubował się w perwersyjnych ekscesach. Pracował jak w transie, czując przypływającą wenę. W ostatnim akapicie wyłożył czytelnikom, że w tym zgniłym aktorskim środowisku wcześniej czy później zbrodnia wypłynęłaby na wierzch jak oliwa, a potem wyjął kartkę z maszyny i kilka razy uważnie przeczytał swój tekst. Następnie odkręcił nasadkę wiśniowego watermana, wykreślił jeden wyraz, postawił znak zapytania i złożył szybki podpis.

Roznosiła go energia.

Zadowolony zbliżył kartkę do ust i chuchnął na niebieski atrament, a potem zaniósł artykuł do sekretariatu i wyszedł z redakcji do domu, mówiąc Kazi komicznie:

- Uszanowani.

Na ulicy rzucił okiem na zegarek i stwierdził, że ma jeszcze dość czasu, by w celu poparcia swojej dziennikarskiej tezy odwiedzić jedno szacowne miejsce.

Tylko raz był w kawiarni Roma i na wspomnienie tych odległych odwiedzin budziła się w nim głęboka odraza, a przecież jeśli idzie o przybytki Bachusa, nie był aż tak wybredny. W poszukiwaniu tematów do kroniki kryminalnej przestąpił próg prawie wszystkich lwowskich knajp i mordowni i jednakowo łatwo potrafił odnaleźć się w odwiedzanym przez miejscową elitę Atlasie, jak w łyczakowskiej spelunie, gdzie kręciły się chirusy i czerepachy. Lecz właśnie w Romie zdarzyło się przed laty coś, o czym do tej pory nie mógł zapomnieć. Doznał tam bolesnego upokorzenia. Kiedy próbował sił jako literat i czytał w kawiarni swoje sonety, zebrani w niej styliści wylali na niego wiadro pomyj.

I chociaż upłynęło od tego czasu dużo wody w zamurowanej Pełtwi, Stern nadal nosił w sobie ślady dawnej klęski.

Gdy więc znalazł się w lokalu na rogu Fredry i Akademickiej, bacznie się rozejrzał. Na szczęście wnętrze zmieniło się. Zniknęły fotele i kanapy z burdelowymi welurowymi obiciami, a na ich miejscu w przestronnej sali „towarzyskiej” pojawiły się wygodne krzesła ustawione wokół okrągłych stolików. Pod sufitem wirował wiatrak, który pracowicie mieszał papierosowy dym z oparami kawy i alkoholu.

Stern spojrzał w głąb pomieszczenia. Na końcu jak przed laty znajdował się bufet z półokrągłą dębową ladą i dwoma lśniącymi nalewakami do piwa. Obok, przy wahadłowych drzwiczkach spoczywała na drewnianej podstawce beczka z wkręconym w nią mosiężnym kranikiem. Za ladą na podświetlonych półkach stały połyskujące butelki, napełnione kolorowymi alkoholami.

Była środa, trzecia piętnaście po południu. A w kawiarni życie towarzyskie kwitło w najlepsze. Przy stoliku pod oknem trzech gości grało w domino, stukając głośno kostkami o drewniany blat. Obok nich jakiś dystyngowany siwy staruszek czytał gazetę i popijał kawę, trzymając filiżankę dwoma palcami. Po przeciwnej stronie sali przy złączonych stolikach siedzieli przedstawiciele lwowskiej bohemy, którzy nagle zamilkli, zobaczywszy w drzwiach nowego gościa.

Stern wyraźnie usłyszał swoje nazwisko. Na ten sygnał zwalisty mężczyzna odłączył się od towarzystwa i ruszył w jego stronę.

- Powitać redaktora Jakuba Sterna w niskich progach Romy - powiedział donośnie i wyciągnął wielką dłoń, by ścisnąć palce dziennikarza z taką siłą, jakby chciał mu pogruchotać kości. - Pan redaktor chyba mnie nie poznaje?

Stern nie mógł przypomnieć sobie namolnego faceta. Patrzył pytającym wzrokiem na garbaty nos, wielkie brwi i obwisłe policzki, próbując zmusić do wysiłku swoje szare komórki.

- Nazywam się Leon ...ecki - przedstawił się niewyraźnie mężczyzna. - Jestem pomocnikiem scenografa w Teatrze Wielkim. Spotkaliśmy się pół roku temu na zabawie karnawałowej w Kasynie Miejskim. Siedzieliśmy nawet niedaleko siebie. Miałem zaszczyt i szczęście zatańczyć z pana przeuroczą małżonką lam- beth walka. Å propos, czy pani Anna nadal pracuje w aptece Pod Aniołem?

Stern niechętnie przytaknął, lecz nadal nie przypominał sobie gościa, który pozwalał sobie na coraz więcej.

- O trzeciej nad ranem nie miał pan ochoty na rozmowę, a kiedy doszło do tej draki, pomyślałem, że nie można pana redaktora zostawić na łasce losu. Zresztą ten oficer sam się napraszał. Widziałem, jak nachalnie przystawiał się do pani Anny. Podziwiam pana, trzeba mieć niezły tupet, by kopnąć pułkownika żandarmerii w cztery litery. - Leon ...ecki zaśmiał się głośno. - Jak pan to zabawnie powiedział? „Doigrałeś się, stary ośle”? Niesamowite!

- Tak, coś sobie przypominam.

Stern w jednej sekundzie wyłowił z pamięci ten zimowy wieczór. Już od rana miał przeczucie, że coś złego się wydarzy. Pewnie dlatego nie miał ochoty na karnawałową zabawę, lecz w końcu po namowach żony zmienił zdanie.

Anna specjalnie kupiła sobie na ten bal śliczną różową kreację. Nie wyobrażała sobie, że spędzą ostatnią karnawałową noc w domu. Ledwie jednak znaleźli się w kasynie, Jakub postanowił zalać męczącego go robaka. Powód był ten sam: wciąż nie mógł przeboleć kłótni z Mańkiewiczem. Pod koniec września nawymyślał mu na kolegium i w efekcie na kilka miesięcy rzucił pracę w „Kurierze” i zatrudnił się na Uniwersytecie Jana Kazimierza jako asystent ryczałtowy. Był ekspertem od spraw kryminalnych. Prowadził zajęcia na wydziale prawa w nowo otwartym dwuletnim studium sądowym, gdzie omawiał ze studentami skolekcjono- wane przez siebie makabryczne przypadki.

Ignorując karcące spojrzenia Anny, wypił w kasynie kilka kieliszków z rzędu, a potem wszystko potoczyło się według jakiegoś idiotycznego scenariusza. Stracił nad sobą kontrolę i na świat powyłaziły z niego dzikie bestie. Widział fontannę nimfy wodnej na Starówce; na gzymsie Amfitryty spoczywały męskie zmasakrowane zwłoki. Może pod wpływem tych okropnych wspomnień przesadnie zareagował na zachowanie oficera i od słowa do słowa wdał się w dziką awanturę.

Stern otrząsnął się ze wspomnień. Nie przyszedł do Romy, by leczyć kompleksy. Miał zamiar odnaleźć nowy ślad. Poznać motyw zbrodni. Motyw, który pomógłby mu odkryć stały bywalec tego lokalu.

- Całe szczęście, że wszystko zakończyło się honorowo - odezwał się mężczyzna, wyrywając Jakuba z zamyślenia - i nikt nie zawiadomił policji. Powiedział pan wtedy, że będzie moim dłużnikiem.

- Rzeczywiście coś takiego powiedziałem? - Stern nie krył zdziwienia.

- Przy świadkach, panie Jakubie. Tak się składa, że teraz ja potrzebuję pana pomocy. Oczywiście nie chodzi o jakiś głupi bokserski rewanż. Mam do pana serdeczną prośbę.