Kiedy Wilga pojawiła się w pokoju, zadowolona puściła do Sterna oko.
- Miałeś rację! Kolesie kasjera powyłazili na mój widok zza lady, za to ich koleżanki tylko fukały na mnie.
Zwierzyłam się panom, że przyjechałam prosto z dworca kolejowego i złapała mnie ulewa na Rynku. Lałam krokodyle łzy. Nie chciałam uwierzyć, że pan Konrad Rewalski, mój cordial ami, nie żyje. „To jakaś straszna pomyłka! - nie dowierzałam. - Mieliśmy z panem Konradem wspaniałe plany. W dzień obiecał mi pokazać miasto, a wieczorem mieliśmy pójść do teatru na przednią sztukę. No, co tam u was dzisiaj grają?”. „Pana Jowialskiego, proszę pani”, podpowiedział mi usłużnie jakiś miły bałwan. A potem ten sam bałwan z maślanymi oczami wyjął z pugilaresu swoją wizytówkę i zapisał na odwrocie adres nieboszczyka. Był niezwykle uprzejmy, jakbym miała zostać jego klientką albo... - Wilga nie dokończyła i położyła na biurku kremową wizytówkę z zapisanym na odwrocie domicylem.
To miała być cudowna nitka, która według Sterna powinna ich wkrótce zaprowadzić do kłębka.
Jakub chwycił więc karteczkę i natychmiast zszedł do szefa, by przekuć tę ważną informację w sukces. W dwóch zdaniach oznajmił mu, że sprawa kasjera ruszyła wreszcie z miejsca, artykuł już się pisze, a on potrzebuje na gwałt kluczyków do samochodu, którym zaraz pojadą z Wilgą pod zdobyty przez nią adres.
- Co myślisz, Kuba, o szantażu? - zapytała de Brie, sadowiąc się obok Sterna w samochodzie. - Kasjer zginął, bo... nie wywiązał się z obietnic.
- Jakich obietnic?
- Tego jeszcze nie wiem.
- Dlaczego właśnie szantaż przyszedł ci do głowy?
- Pracował w banku. Znał zabezpieczenia i obowiązujące w nim procedury. Być może wiedział za dużo, więc przypłacił to życiem. Może w grę wchodził jakiś lipny kredyt, weksel in blanco albo akcje?
- Łódzkie doświadczenie?
- Doświadczenie i babska intuicja - dodała.
- To tylko robocza hipoteza - stwierdził i spojrzał na nią uważnie.
- Ale jej nie wykluczasz?
- Dziś niczego nie można wykluczyć! - oznajmił, uruchamiając motor.
Potem Wilga zmieniła nagle temat i zapytała Sterna, czy nie chciałby wziąć od niej jednego liliowego persia- ka, który już się usamodzielnił.
- Mówiłam ci już, że mam kotkę i dwa śliczne kocięta. Wspominałeś, że twój syn ma jutro imieniny. Dzieci lubią zwierzęta, a to wyjątkowo uroczy kotek. Pamiętam, że sama w dzieciństwie uwielbiałam bawić się ze swoim chomikiem, a jak zdechł, pochowałam go na prawdziwym cmentarzu, za bramą.
- Spadłaś mi z nieba! - ucieszył się Jakub i dorzucił, że dla formalności zapyta jeszcze o to Annę.
Resztę drogi pokonali w milczeniu. Stern ostrożnie prowadził, zwracając uwagę na dorożki i nieobliczalnych pieszych, którzy kilka razy niespodziewanie przebiegli im przez jezdnię tuż przed maską. Po raz kolejny z przykrością stwierdził, że to woźnice i przechodnie są panami lwowskich ulic, a nie kierowcy. Działo się tak pewnie dlatego, że mimo rozwoju motoryzacji samochód nadal był we Lwowie i w kraju luksusem. Złość go brała, gdy przypominał sobie liczby. Po polskich drogach poruszało się zaledwie trzydzieści pięć tysięcy samochodów, a we Lwowie było ich, jeśli dobrze pamiętał, najwyżej dwa tysiące. Cóż z tego, że rosła produkcja fiatów 508, gdy włoski koncern robił wszystko, by spowolnić wytwarzanie rodzimego CWST. Taki sam opłakany stan. Nie najlepiej też wyglądały polskie drogi. Ich długość w porównaniu z Niemcami, a nawet Czechami była żenująca. Pojawiło się jednak światełko w tunelu - przed dwoma laty przystąpiono do budowy pierwszej autostrady z Gdyni do Katowic i Stern miał nadzieję, że już za kilka lat będzie można podróżować jej odnogą do samej Warszawy. O tych wszystkich bolączkach informował czytelników piątkowy „Kurier”, słusznie zaznaczając, że to dopiero skromny początek motoryzacji.
Kiedy Jakub zastanawiał się nad rozwojem polskiej komunikacji, Wilga zatopiona w myślach wystukiwała palcami jakiś rytm na spoczywającej na jej kolanach torebce.
Około czwartej po południu granatowa tatra z redakcji „Kuriera” zaparkowała na 11 Listopada pod numerem 16, obok dwupiętrowej kamienicy z przeszklonym wykuszem.
Stern wyłączył silnik, a de Brie otworzyła oczy. Nie wysiadali. Przez kilkanaście sekund obserwowali otoczenie.[L.J]
Wokół panował spokój. Po obu stronach uliczki rosły przystrzyżone lipy, a za żeliwnymi ogrodzeniami grzały się na słońcu gustowne ceglane domy. Po lewej stronie, jakieś dziesięć metrów od nich, postawna kobieta przepasana białym fartuchem i z koszykiem pełnym warzyw w ręce zamknęła bramkę na posesję i weszła do sieni. Z prawej przemknął po chodniku na hulajnodze chłopak w krótkich spodenkach, a nieco dalej dwóch starozakonnych zmierzało statecznym krokiem w kierunku położonego na wzniesieniu skrzyżowania, zaciekle o czymś dyskutując.
- Koniec wycieczki, panie Stern! - oznajmiła Wilga.
- Może pan pokaże, na co go stać?!
- Voilå! - odpowiedział zarozumiale dziennikarz, wychodząc z samochodu i ostentacyjnie trzaskając drzwiami. - Teraz patrz i się ucz!
Liczył na efekt i się nie przeliczył. Wkrótce za żeliwnym ogrodzeniem wyrosła zwalista postać z sumiastym wąsem. Mężczyzna drapał się w kark i z zaciekawieniem patrzył na auto i przybyłych.
- Chyba zabłądzili?
- Ni ma mowy! - zaprzeczył Stern. - Przyjechali wprost do pana i to pan jest dla nas jedynym ratunkiem.
- Tycui sobi ze mni, szutnik? - zapytał mężczyzna podejrzliwie.
- E, gdzież by tam śmiał. My w sprawie pana Konrada Rewalskiego. To pani Wilga de Brie, a ja nazywam się Jakub Stern. Jesteśmy pismakami z lwowskiego „Kuriera” - wyjaśnił, wyciągając papierośnicę, w której poukładane były poczciwe sporty z dyskobolem.
Mężczyzna przedstawił się jako Longin Kulik i tak samo szybko, jak dokonał prezentacji, poczęstował się papierosem.
Stern przypalił mu uprzejmie zapalniczką, a kiedy dymki poszybowały pod niebo, podejrzliwość ustąpiła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Cieć otworzył bramkę i zaprosił gości do stróżówki.
Tam, bujając się na taborecie, wciśnięty między zlew a przykryty lnianym obrusem stół, Kulik przekazał gościom kilka ważnych informacji o nieboszczyku. Pierwszą, że świętej pamięci kasjer mieszkał pod tym adresem zaledwie od dwóch miesięcy i że przeprowadził się tu, na nowe mieszkanie z Pasiek Halickich, a drugą, że Rewalski nie był rodowitym lwowiakiem, tylko pochodził ze Stanisławowa, gdzie pracował w oddziałe tegoż samego banku.
Na pytania o znajomości lokatora i jego przyzwyczajenia dozorca scharakteryzował Rewalskiego jako samotnika, który rzadko przyjmował u siebie gości. Powiedział też, że kasjer prowadził w miarę regularny tryb życia. Wychodził rano do banku i wracał wieczorem, a po nocy z jego mieszkania dochodził tylko cichy stukot maszyny do pisania.
- Obiady jadał na mieście, pewni u Teliczkowej albo Masełki. Tylko raz wyjechał na trzy dni do stolicy. Gadał, ży w sprawach służbowych - dokończył cieć.