- Jaka?
- Do garderoby Psotki mógł wejść każdy. - Aktor wbił widelec w kiełbasę. - Ktoś z obsługi technicznej albo ktoś z widowni, kto siedział blisko wyjścia.
-Kto?
- Niech pan zapyta o to...
- Kogo?
Aktor nie odpowiedział, mocując się z nożem.
- Chciałem jeszcze wrócić do pierwszej zbrodni. Czy był pan pod Wysokim Zamkiem? Mam podejrzenie, a nawet pewność, że następnego dnia...
- Byłem i wcale się tego nie wypieram - wyznał Czabak, ziewając szeroko i demonstrując czerwone migdałki. - Pan inspektor Zięba już przepytywał mnie na tę smutną okoliczność.
- Zostawił pan po sobie...
- Znicz? - zaśmiał się aktor. - Tak, to ja go Konradowi zapaliłem. Należał mu się za jego cierpienie.
- Jak to możliwe, że już następnego dnia rano zjawił się pan na miejscu zbrodni?
Czabak sięgnął po kieliszek i trzęsącą się ręką wlał jego zawartość do gardła.
- Przypadek. Całym moim życiem od urodzenia rządzi przypadek! W czwartek przed południem wyszedłem z domu przy Słonecznej i udałem się na przystanek tramwajowy na placu Krakowskim. Bolała mnie głowa i miałem zamiar łyknąć w Romie halbę zimnego piwa. Właśnie tam, panie redaktorze, na przystanku usłyszałem rozmowę gimnazjalistek. Ślicznotki były podekscytowane. Jedna wciąż powtarzała, że pod Wysokim Zamkiem widziała martwego faceta w jasnym garniturze, z białą różą w butonierce. Zrobiło mi się gorąco, ponieważ poprzedniego dnia właśnie taką różę miał w swojej butonierce Konrad Rewalski. W środę siedział na pana miejscu, za tym stolikiem i nagle, bez pożegnania ulotnił się. Szatniarz zaświadczy, że czekała na niego dorożka z jakimś eleganckim młodzieńcem.
- Jak był ubrany ten elegant? - dopytywał się Stern.
- Dokąd pojechała dorożka?
Czabak nie reagował. Jak na zwolnionym filmie przechylił się i zarył nosem w talerzu z czerwoną kapustą, a po minucie już chrapał.
Stern troskliwie wyjął mu spod policzka naczynie, a z zaciśniętej dłoni widelec z nadzianą kiełbasą i poszedł do baru uregulować rachunek. Kiedy wychodził z lokalu, zatrzymał się przy szatni, by odebrać kapelusz, i dla formalności skontrolował zwierzenia Czabaka.
- Dorożka? Dwa tygodnie temu w środę? Mówi pan, że facet z białą różą? - powtórzył wolno szatniarz, nie wiedzieć dlaczego gapiąc się w sufit i przewracając oczami.
Stern przytaknął i nastawił uszu.
- Tu bez przerwy parkują dorożki, a facetów z białymi różami mamy w Romie na pęczki.
Stern zdusił w sobie niecenzuralną ripostę, położył na ladzie dwadzieścia groszy i jeszcze raz grzecznie zapytał, tym razem o Traudera, poprawiając kapelusz w lustrze.
- Dyrektor Trauder to był złoty człowiek. On szanował ludzi, nie to co... - Szatniarz spojrzał znacząco w głąb lokalu. - Czasem miałem honor osobiście wziąć go pod paszki i odholować na jego hawirę.
- Daleko?
- A gdzieżby! To parę kroków stąd, na Kochanowskiego, pod ósemką. Przepraszam, że zapytam - przyciszył głos. - Czy może szanowny pan był na pogrzebie? W poniedziałek koło podwieczorka grzebali pana dyrektora na łyczakowskich mogiłkach. Wybierałem się, ale jak na złość wypadła mi zmiana.
Stern pokręcił głową. W ferworze pracy nawet o tym nie pomyślał i tak jak w przypadku pochówku Agaty Neumann bezpowrotnie stracił szansę, by dyskretnie przyjrzeć się rodzinie i żałobnikom.
- Nie miałem czasu i bardzo tego żałuję.
- To może wie, kto pomógł mu odwalić kitę?
- Jeszcze nie wiem, ale będę wiedział! - odpowiedział Stern buńczucznie i oddalił się, dotykając dłonią ronda kapelusza.
Miał za sobą pracowity dzień, mimo to nie omieszkał skorzystać z kolejnej nadarzającej się okazji i zajść pod wskazany przez szatniarza adres, tym bardziej że kamienica, w której mieszkał kiedyś Sylwester Trauder, znajdowała się po drodze do domu.
Z Fredry skręcił więc w Batorego i po pięciu minutach od wyjścia z Romy stał na Kochanowskiego pod ósemką.
Niemal codziennie przechodził obok poszarzałej trzypiętrowej kamienicy, lecz nie zwracał na nią uwagi. Chyba tylko raz, w listopadzie zeszłego roku, mijając ją, zatkał nos, gdy fekalia z zepsutej kanalizacji wylały się na ulicę. Przeraźliwy odór kazał mu nawet przejść na drugą stronę. Wtedy też usłyszał przekleństwa mieszkańców, że budynek wzniesiony w XIX wieku nie może doczekać się renowacji, gdyż należy, o ironio, do Pocztowej Kasy Oszczędności.
Jakub przez moment zastanawiał się, jak rozegrać kolejny etap dziennikarskiego śledztwa. Tym razem miał ułatwione zadanie, bo drzwi wejściowe do budynku ktoś zabezpieczył przed zamknięciem pozostawioną na wycieraczce cegłą.
Wszedł do sieni i rozejrzał się w poszukiwaniu tablicy z nazwiskami lokatorów, ale jej nie znalazł, gdyż akurat trwał remont klatki. Usłyszał ogłuszające dudnienie, a po chwili poczuł w ustach i nosie wapienny pył. Idąc w górę, natknął się na pólpiętrze na dwóch robotników odkuwających młotkami tynk ze ściany. Kiedy zapytał ich o rodzinę dyrektora Sylwestra Traudera, starszy, nie przerywając pracy, pokazał mu głową, by poszedł wyżej.
Jakub mijał kolejne piętra i kolejne mieszkania z wywieszkami i dopiero mosiężna tabliczka na drzwiach mansardy przykuła jego wzrok. Ze zdziwieniem oglądał zakurzony szyld z nazwiskiem dyrektora Sylwestra Traudera. Sam nie wiedział, dlaczego zakładał, że był on majętnym człowiekiem i miał do swej dyspozycji co najmniej jedno piętro w kamienicy z salonem i z kominkiem. Zamiast tego trafił na mansardę zapartą dębowymi drzwiami.
Nigdzie nie zauważył dzwonka, więc dwukrotnie zapukał, a kiedy nie usłyszał odpowiedzi, nacisnął klamkę i wszedł do środka. W pomieszczeniu panował półmrok. Stern próbował się rozejrzeć, lecz pył, którego się nawdychał, podrażnił mu nos, tak że zgiął się i kichnął jak z moździerza.
Wydawało mu się, że usłyszał ciche „na zdrowie”. Kiedy spojrzał w głąb pokoju, za stojący magiel, zobaczył dziecko w wózku inwalidzkim. Patrzyło na niego lekko wystraszonym wzrokiem. Ale gdy przyjrzał mu się dokładnie, stwierdził, że to dziewczyna o posturze dziecka i że może mieć nawet osiemnaście lat. Wokół niej pod skosami połaci dachowych i między starymi meblami leżały sterty książek i czasopism, tworząc trudną do przebycia zaporę. Na jednej ścianie wisiały plakaty teatralne i upozowane zdjęcia aktorów z autografami, na drugiej - greckie maski z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi przeraźliwie oczami.
Stern podszedł do dziewczyny, podał jej wizytówkę i przedstawił się. W odpowiedzi usłyszał wyraźne:
- Marcelina Anna Trauder.
Z bliska odkrył, że jego mała rozmówczyni jest ładna, lecz zaniedbana. Miała czarne przetłuszczone włosy zaczesane do tyłu i bladą cerę typową dla osób rzadko wychodzących na słońce. W niewielkiej i chudej głowie najbardziej rzucały się w oczy usta. Nienaturalnie czerwone i wyzywające, jakby pomalowane tandetną szminką. Uwagę Sterna przykuły też lekko odstające uszy, kojarzące mu się mimo woli z różową bezbronną świnką.
Marcelina była ubrana w kremową pogniecioną bluzkę z rozchylającym się na piersiach żabotem. Jej granatowa spód-nica sięgała do bosych wykoślawionych stopek, które spoczy-wały na oparciach wózka w filcowych dziecięcych mesztach.
Zanim Jakub pojawił się w mieszkaniu, dziewczyna musiała się zajmować robótkami. Na jej kolanach bowiem leżał kłębek czarnej włóczki i niedokończona skarpeta z wetkniętymi w nią stalowymi drutami.
- Wszystko już powiedziałam policji, panie Stern - odczytała podaną wizytówkę i zwróciła ją jakby z odrazą. - Policja dokładnie wie, co robił mój tatuś w przeddzień śmierci. Dokąd się wybierał, zanim znaleziono go w willi na Zielonej. Powiedziałam im, że był bardzo dobrym tatą i że nie zasłużył na to, co go spotkało, dlatego nie widzę powodu, bym miała zaspokoić pańską dziennikarską ciekawość.