Czwartek, 7 lipca 1938
Nie był to najlepszy dzień dla Jakuba Sterna. Już przy śniadaniu omal nie pokłócił się z Anną. Tym razem o kreta, który od kilku dni buszował w ogrodzie i podkopał w nocy jej ulubioną różę. Jakub zostawił więc na talerzu owsiankę i wyszedł rozdrażniony do ogrodu, a kiedy wrócił po kwadransie i pochwalił się zasypaniem kopczyka, Anna wypomniała mu, że i tak nigdy nie dotrzymuje obietnic, a jeśli już coś robi, to wyłącznie na pokaz.
Kasia pierwszy raz zawtórowała mamie i przypomniała, że już kilka razy tatuś przyrzekał im wspólny wyjazd nad morze. Na nic zdały się jego zapewnienia, że niedługo pojadą do Juraty. Wszyscy, nawet Piotruś, mieli świeżo w pamięci nieudane wyjście do teatrzyku.
W pracy też nie było lepiej. Jakub z Wilgą wciąż unikali swego wzroku. Wychodzili gdzieś pod byle pretekstem, nie chcąc doprowadzić do spięcia. Stern jednak przetrwał kolegium, a kiedy dziennikarka wraz ze stażystą zmyli się po jakimś tajemniczym telefonie, wziął się ostro do roboty.
Na kartce wypisał jeszcze raz wszystkich aktorów, którzy grali w sztuce Rewalskiego. Przekreślił trzy nazwiska i wziął w kółko Andrzeja Czabaka. Ponownie przeanalizował wczorajszą rozmowę w Romie i enigmatyczną wskazówkę aktora, że Agatę Neumann mógł uśmiercić ktoś z obsługi technicznej, a nawet widz siedzący blisko wyjścia. Ta podpowiedz uruchomiła kolejne skojarzenie. Stern zapamiętał, że de Brie widziała w niedzielę w Teatrze Rozmaitości swego partnera od tenisa. To właśnie Adam Kański siedział niedaleko wyjścia, a po pierwszym akcie gdzieś zniknął. Stern wziął to nazwisko w podwójną klamrę. Zdał sobie sprawę, że powinien jak najszybciej porozmawiać z Wilgą, lecz obecnie to zupełnie nie wchodziło w rachubę.
Jakub próbował odtworzyć z pamięci rozkład pomieszczeń w teatrze. Z wizyty przed tygodniem zapamiętał, że wejście na zaplecze, do magazynów, maszynowni i dekoratorni znajdowało się za pomalowanymi na zielono drzwiami, tuż obok szatni. W odległości kilkunastu kroków od niego były garderoby. I już te pobieżne ustalenia potwierdziły hipotezę, że aktorkę mógł uśmiercić ktoś, kto siedział na widowni blisko wyjścia. Teraz pluł sobie w brodę, że u Samuela Hillela wypił o jeden kieliszek za dużo, w efekcie czego nie był w stanie pójść z rodziną do teatru. Kto wie, może właśnie jemu udałoby się dostrzec coś podejrzanego?
Wściekły na siebie zmiął kartkę i wyrzucił do kosza, a potem, by nie być więźniem jednego tematu, zabrał się do opisania całkiem nowego zdarzenia, o którym opowiedział mu rano księgowy Piotr Leya. Po mieście krążyła plotka o tajemniczym inkasencie z gazowni, który napadał na samotne kobiety i ograbiał ich mieszkania. Sytuacje te powtarzały się niedaleko ratusza, w czworokącie ulic: Wałowej, Skarbkowskiej, Rutow- skiego i Podwala. Trzy podobne do siebie przypadki, trzy staruszki z ranami tłuczonymi głowy. Temat był wyjątkowo frapujący. Tak, że z chęcią zostawiłby sprawę marionetek Wildze, tym bardziej że miała już swego pryszczatego pomagiera.
Stern zszedł do działu gospodarczego i jeszcze raz przepytał księgowego o pochodzenie plotki, a potem wrócił do siebie, by wykonać kilka telefonów. Zadzwonił do gazowni. Dowiedział się, kto i kiedy dokonuje odczytów liczników i jaki ubiór powinien posiadać oraz jaką legitymację. Następnie obdzwonił wszystkie szpitale i kliniki, by dowiedzieć się czegoś bliższego o ofiarach. Udało mu się nawet ustalić personalia jednej z nich. Emilia Król dobiegała dziewięćdziesiątki. Była zamożną, bezdzietną wdową po nadradcy sądowym. Powoli jego artykuł pęczniał i nabierał kształtu. Należało jeszcze pójść na Komisariat X przy placu Mariackim i spróbować wyciągnąć od mundurowych nowe fakty albo sprowokować ich napastliwym artykułem do zwołania konferencji prasowej.
Stern właśnie szykował się do wyjścia, gdy usłyszał ciche pukanie. Otworzył drzwi i zobaczył postawnego mężczyznę w eleganckim letnim garniturze, mocno opalonego, jakby wrócił z wywczasów w Italii. Gość zdjął kapelusz, siadł za biurkiem petentów i przenikliwie wpatrywał się w redaktora stalowymi oczami, przeczesując palcami spadające mu na czoło wypomadowane włosy. Jakub spostrzegł diamentową spinkę na kremowym krawacie, a na środkowym palcu prawej dłoni obrzydliwie duży złoty sygnet z herbem. Czuć było też od przybysza wodę kolońską dobrej marki, jakiej używają wyłącznie eleganccy mężczyźni. Na ustach nieznajomego gościł sympatyczny uśmiech, jakby miał zamiar za coś Sternowi podziękować.
- A więc to pan jest tym sławnym dziennikarzem Jakubem Sternem? - zagaił.
Stern nie przejął się zbytnio tym wstępem. Nie pierwszy raz składali mu wizytę nawiedzeni czytelnicy, próbujący na wstępie zyskać jego względy.
- Jest pan w pełni sił twórczych. Wróżą panu w mieście wielką karierę. Tak szczęśliwie się składa, że wiem, z kim o niej trzeba porozmawiać. Wystarczy...
- ...że przerwiemy tę rozmowę?
- Pan mnie źle zrozumiał. - Mężczyzna wyjął z pugilaresu wizytówkę i położył przed Sternem. - Przepraszam, że się nie przedstawiłem. Nazywam się Witold Stecki. Jestem adwokatem z kancelarii B&S i przyszedłem do pana z przyjacielską radą.
Stern wychwycił w intonacji ostrzegawczy ton, lecz nie dał po sobie poznać, że słowa gościa zrobiły na nim wrażenie. Co więcej, otworzył usta i zaczął obrzydliwie ziewać. Sam nie wiedział dlaczego, przyszedł mu do głowy Biesencew, ten z granatowego pamiętnika Sołowiowej, który przebrał się dziś dla niepoznaki w biały, letni garnitur.
- Proszę o chwilę cierpliwości. Zajmę panu najwyżej dwie minuty - powiedział gość, rozglądając się po pokoju. - Musi pan wiedzieć, że nigdy nie przegrywam swoich spraw. Zdarzało się już, że pozwany musiał sprzedać dom, by pokryć zasądzone odszkodowanie. Jestem dobrym prawnikiem i jak mało kto znam się na erystyce. Gdyby pominąć insynuacje i rynsztokowy język, nic by z pańskiego artykułu nie zostało. „Szaleństwo”, „podejrzani”, „tajemnica” - na to dają się nabrać żądne krwi prymitywy, do których adresuje pan swoje teksty. Żałuję, ale pański dzisiejszy artykuł o wizytach w burdelu narusza godność rodziny mojego klienta. Swoją drogą to zaskakujące, jak szybko przelewa pan swoje osobiste wrażenia na papier. - Stecki zaśmiał się złośliwie. - Mój klient jest zaniepokojony atmosferą psychozy, jaką pan wywołał w mieście. Jest zdeterminowany i oczekuje ostatecznego zakończenia sprawy. Wiem skądinąd, że ma pan uroczą żonę i dwójkę dzieci. Trudno mi sobie wyobrazić, jak zareaguje żona, gdy otrzyma ode mnie szczegółową relację z pańskich eskapad.
Stern przerwał ziewanie i spojrzał na adwokata. Miał chęć przefasonować jego pełną frazesów gładką buźkę.
- Czego pan ode mnie oczekuje? - Wziął wizytówkę z biurka i zaczął nią stukać o blat, jakby miał zagrać z mężczyzną w cymbergaja, a później schował ją niedbale do kieszeni.
- Niewiele.
- To znaczy?
- Chciałbym, by stracił pan zainteresowanie pewną osobą, którą wczoraj pochowano na cmentarzu Janowskim.
- Panną Neumann?
- Tak jest, panną Agatą Neumann, znaną panu pod artystycznymi pseudonimami Mimi lub Psotka, a także wszystkimi, którzy mieli z nią do czynienia przed jej śmiercią. Mam na myśli osoby, z którymi spotykała się w teatrze, w szczególności aktora o wątpliwej reputacji, który do wczoraj przebywał w areszcie śledczym.