Stary Stern przechwycił jego pytające spojrzenie.
- Nie myśl sobie, że skończyłem z malowaniem. Od kilku dni chodzi mi po głowie fenomenalny pomysł. Chcę namalować wasz ogród na Pohulance. Róże i magnolie, o których opowiadała mi Anna. Dałem sobie słowo, że uwiecznię je dopiero wtedy, kiedy matka wróci do domu na stałe. Dziś nie mam nastroju. Wszystko strasznie mnie drażni. - Ojciec czknął głośno i niespodziewanie zmienił temat: - Czy opowiadałem ci o naszym sąsiedzie z parteru? Nie?! Wyobraź sobie, że jego córka, Felicja z Nowego Sącza, wygrała na loterii sto tysięcy złotych.
- Pogratulować - rzekł Jakub. - Ludzie mają w życiu nieprawdopodobne szczęście.
- Nie przerywaj, nigdy nie dajesz mi skończyć!
- strofował go ojciec. - Ledwie odebrała nagrodę, zaraz pojechała z mężem kupić ziemię. Mieli postawić dom nad rzeką Kamienicą. Dwupiętrowy, z tarasem i poddaszem, żeby ludzi zazdrość wzięła.
Jakub cierpliwie czekał, aż ojciec dopowie puentę, by móc zabrać go na mszę.
- Wypatrzyli śliczną działkę. Dali Łemkowi zaliczkę, no i wtedy stało się nieszczęście. Kiedy biegła do samochodu, nadciągnęła znad rzeki niewielka chmura. Felicja była już pięć kroków od auta, gdy strzelił w nią piorun. Sąsiad opowiadał, że jej mąż widział przed burzą na polanie salamandrę, a salamandra u Łemków oznacza...
- Tato!
- Co, tato? Co, tato? Ja wiem, że gadam same głupstwa. Najlepiej zawieź mnie od razu do matki, do Kulparkowa! Tam jest nasze miejsce! No, co tak wlepiasz gały? Stary, głupi ojciec?!
Przez chwilę milczał. Jakub również się nie odzywał, skupiając wzrok na grdyce wystającej z chudej szyi ojca jak indycze wole.
- Ja wiem swoje, ty swoje - powiedział podniesionym głosem. - Nad morzem macie mi na siebie uważać i zaraz po przyjeździe do Juraty wysłać do nas pocztówkę. Obiecujesz?
Jakub przytaknął.
- Matka na pewno się ucieszy. I przyrzeknij mi jeszcze, że kiedy wrócicie, zajdziecie do nas na obiad. Usmażę wam ziemniaczanych placków ze śmietaną i z cukrem, takich, jakie lubicie! Ale przedtem zadzwoń, bo możemy być z Heleną na spacerze.
Było wpół do siódmej, gdy Jakub wyszedł od ojca z solenną obietnicą odwiedzin. Jeszcze przez kilka minut nie mógł ochłonąć. Degrengolada, której był świadkiem, odbierała mu chęć do życia. Był na siebie wściekły, że z powodu scysji nie śmiał przypomnieć ojcu o mszy za Edka. Mógł przecież uprzedzić go telefonicznie, lecz jak zwykle wszystko robił na ostatnią chwilę. Zastanawiał się, czy wrócić, ale obawiając się kolejnej awantury, ruszył sam w stronę kościoła Bernardynów.
Po drodze zapalił papierosa i przyspieszył kroku. Kiedy mijał Teatr Wielki, niespodziewanie ogarnął go jakiś dziwny niepokój, który w przeszłości już kilka razy dawał znać o sobie, gdy zbliżał się do finału śledztwa. Również teraz to coś kazało mu zmienić plan dnia i postawić wszystko na jedną kartę.
Postanowił zajść na chwilę na Serbską, pod wskazany mu przez stażystę adres i zapytać lokatorów o Adama vel Joachima Kańskiego. Chciał zweryfikować wiadomości, które dotychczas zebrał. Później czekała go jeszcze msza, a następnego dnia rano miał zamiar odwiedzić w szpitalu Pasika i zadać mu kilka pytań.
Unieruchomiony w gipsie monter wciąż znajdował się na liście podejrzanych. Był wręcz idealnym kandydatem na przestępcę. Mial trzydzieści osiem lat. Chował się przy mamusi, nie miał żony ani dziewczyny, za to było go stać na wypady do burdelu. Stern przypomniał sobie wynurzenia Rewki Adeł o wiązaniu jej do łóżka przez elektryka. To na jego monterskim stole leżały równo poukładane kable, które mogły być użyte do krępowania rąk. Z pewnością Zięba i jego kryminalny ekspert Tomcio Paluch przeprowadzili już porównawcze testy. Zbadali ślady na ciałach i ubraniach denatów i szykowali się do zadania sprawcy ostatecznego ciosu. Z pozostałej przy życiu trójki Pasik był najmniej rozpoznany. Już chociażby z tego powodu nie wolno go było lekceważyć. Wręcz przeciwnie. Płynące z przeszłości doświadczenia nakazywały Sternowi zachować daleko idącą ostrożność.
Kiedy mijał Skarbkowską, spostrzegł na ulicy jakiś podejrzany ruch. Przy cerkwi Przeobrażenia Pańskiego wyłowił z tłumu szpicla pracującego dla Zięby. Faceta, którego inspektor używał od lat do specjalnych akcji. Nazywano go Żyłą ze względu na niesamowitą giętkość i siłę. Przy blisko dwumetrowym tajniaku, przebranym za żebraka, stało jeszcze dwóch typów, prezentujących się jak obszarpane batiary. Jakub przeszedł jeszcze kilkadziesiąt metrów i skrył się w bramie budynku vis-a- -vis wejścia do kościoła ormiańskiego. Ledwie zdążył to zrobić, gdy kilka metrów od niego przetoczył się po bruku czarny landauet o numerze T 45-005, którego widział ostatnio na Zielonej, przy willi inżyniera Guta. W ślad za nim pomknął citroen z połyskującym zderzakiem. Na przednim siedzeniu obok kierowcy siedział rozwalony Zięba, na tylnym zaś tłoczyło się kilka osób. Samochody skręciły z piskiem w Ormiańską. W tym momencie Żyła i jego kompani zatrzymali ruch uliczny, stając w poprzek ulicy i odcinając drogę pieszym oraz pojazdom. Jakub znalazł się w samym środku wydarzeń. Wychylony z bramy zobaczył jeszcze jedną bandę żebraków, która włączyła się do akcji, blokując Krakowską za Ormiańską.
Krzyki i policyjne gwizdki, zamiast odstraszyć, przyciągnęły przechodniów jak magnes. Zaciekawieni cisnęli się w stronę żebraczej blokady. Szybko utworzyła się kolejka z nadjeżdżających pojazdów. Pierwsza zatrzymała się jednokonna dorożka. Siedziała w niej kobieta w czarnym kapeluszu i woalce, obok niej ksiądz z fioletową stułą na szyi, a przed nimi spoczywała mała sosnowa trumna. Stangret, nie zwracając uwagi na obecność pasażerów, zaklął głośno, wyraźnie zastanawiając się nad użyciem bata.
Jakub skorzystał z zamieszania. Zbiegł ze schodów i skierował się w przecznicę, w której znikły samochody. W tej samej chwili jeden z kompanów Żyły wyciągnął legitymację policyjną i pogroził mu pięścią, nakazując, by pozostał grzecznie na swoim miejscu.
Stern nie zamierzał się z nim szarpać. Rzucił niedopałek na bruk i przydeptał butem. Płynęły cenne minuty. Tłum gęstniał i coraz więcej gapiów gromadziło się za plecami żebraczej trójki, pomstując głośno. Wreszcie policyjny gwizdek niespodziewanie odwołał akcję, a Żyła i jego dziadowscy kompani tak szybko zapadli się pod ziemię, jak się pojawili.
Jakub przyspieszył kroku. Próbował zgadnąć, na kogo tym razem polował Zięba, lecz nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy. Zamyślony skręcił w Ormiańską, potem minął kościół Dominikanów i cerkiew Wołoską. Po kilkunastu minutach stał na Serbskiej pod drzwiami trzypiętrowej kamienicy.
Na ścianie był tylko jeden przycisk dzwonka. Stern nadusił go i czekał. Wcisnął go znowu, a kiedy nie było odpowiedzi, załomotał pięścią do drzwi. Sekundy wlokły się leniwie. Rozeźlony podniósł wzrok. Zdawało mu się, że w oknie na pierwszym piętrze dostrzegł ruch firanki, więc ponownie, używając pięści, dał o sobie znać.
Poskutkowało. W drzwiach pokazał się wściekły babsztyl sięgający mu do ramion i ubrany w karminową garsonkę. Miał zaciśnięte usta i wyglądał jak Czerwony Kapturek rozdrażniony przez wilka.
Stern z trudem zachował powagę. Śmieszyła go biała koronka wpięta w pofalowane rude włosy, ale już nieco mniej tłuczek do mięsa, który babsko na wszelki wypadek ściskało w garści.
Jakub grzecznie przedstawił się i podał swoją wizytówkę, prosząc o pilne spotkanie z gospodarzem. Zaznaczył, że są umówieni. Zadrukowana karteczka z tytułem „Kuriera”, która wiele razy czyniła cuda, nie zrobiła na Czerwonym Kapturku żadnego wrażenia. Baba przeszywała go wzrokiem, przekładając tłuczek z lewej ręki do prawej, jakby miał wypisane na czole, że łże. Rozmowa była skończona. Drzwi zaczęły się zamykać, lecz Jakub nie dal za wygraną i szybko wsunął nogę w szparę.