- Coś pan?! - rozdarła się stara. - Mam zawołać policję?
Jakub sięgnął do portmonetki i z ciężkim sercem wyjął srebrną dwójkę z głową kobiety.
- To szanownej pani za fatygę!
Babsztyl zamknął monetę w garści i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odzyskał chęć do rozmowy.
- Czy dzisij wszyscy puwariowali? Dupiro co była tu policja.
- Policja? - zdziwił się Stern.
- Policaj karaczan! - Babsko zabujało się na boki, naśladując kaczkowaty chód Zięby. - Pytał si o panów Adama i Ernesta. Szanowny pan też si spóźnił. Pół godziny temu obaj tu jeszcze byli.
-Kto?
Kobieta znowu zaniemówiła i druga moneta, tym razem niklowa złotówka, na nowo przywróciła jej mowę i pamięć.
- Znaczy pan Adam i lukator. Pan Ernest rozmawiał z niem przy kułacji. Właśnie podałam im wątróbkę z jabłuszkami i trembulką, ale lokator wcale ni chciał jeść, chociaż wątróbka była delikates!
- Nie obchodzi mnie, co jedli, tylko o czym mówili - ponaglił ją Stern.
- Słyszałam, jak pan Adam puwiedział, że dzisiaj to już będzi koniec i że strój jest na medal.
- Jaki strój?
- A bo ja wim? - Babsko wywinęło mu tłuczkiem przed oczami. - Pan Ernest wziął swoją walizkę i obaj posztajgowali na miasto.
Po tym zwierzeniu babsztyl westchnął ciężko i zrobił zmartwioną minę. Stern trzeci raz sięgnął do portmonetki, by odblokować zamuloną pamięć.
- Ten mały i gruby policaj wszedł z kulegami na górę. Szukali czegoś, a jak już to znaleźli...
- Co?
- Zakazali mi mówić - powiedziało babsko i przeżegnało się tłuczkiem.
- Nie kojarzy pani, dokąd pan Adam i Ernest mogli pójść? To dla mnie bardzo ważne!
- Z walizką to pewnie na dworzec si pohulali
- kombinowała służąca.
- Mieli gdzieś wyjechać?
- Zakazali mówić! - odezwała się jak zdarta płyta.
- Ale pisać nie zakazywali?
- No, ni!
Stern otworzył notes, odkręcił nasadkę watermana i podał eleganckie pióro kobiecie. Ta z zainteresowaniem obracała je w palcach.
- Coś przy torach kulejowych, jakby Gacie albo Portki - chytrzyła. - Jakaś wioska na „gie” albo na „be”... O, teraz sobie przypominam - powiedziała i równym, okrągłym pismem wykaligrafowała nazwę wioski.
- Bortniki? - zapytał Stern.
- Właśnie tam pan Adam kupił nidawno jakieś go- spudarstwu.
- A jak byli ubrani? - niecierpliwił się Stern, chowając pióro i notes do kieszeni.
- Policjanci?
- Pytam o pana Adama i lokatora.
- Zwyczajnie. Mieli na sobie szare spodnie i białe koszule. Czy mam im przekazać, jak wrócą - przymi- lało się babsko - że życzył pan sobie zamienić z niemi kilka słów?
- Dziękuję za fatygę - powiedział Jakub, nie wierząc w szczerość zapewnień kobiety.
Wiadomość była więcej niż zaskakująca. Zupełnie niedawno Zięba rewidował mieszkanie Kańskiego. Czego szukał i jaki miało to związek ze sprawą?
Stern postanowił niezwłocznie sprawdzić najprostszą wersję, zapisaną mu przez Czerwonego Kapturka, i z taką myślą wszedł dziarskim krokiem na Rynek, wypatrując dorożki.
Słońce schowało się już za kamieniczki i reprezentacyjny miejski plac tonął w orzeźwiającym cieniu. O tej porze jak zwykle panował tu ożywiony ruch. Przed lokalami przy zastawionych stolikach siedzieli mieszkańcy grodu nad Pełtwią i zachwyceni gościnną atmosferą przyjezdni. Kelnerzy wbiegali do restauracji i wybiegali z niej z tacami, serwując zimne piwo z pianką, oranżadę, kwas chlebowy i zakąski, a rozleniwieni goście korzystali pełną gębą z uroków rozpoczynającego się lata.
Stern rozglądał się czujnie. Próbował wypatrzyć w tłumie szare spodnie i białą koszulę. Z prawej strony, przy Atlasie zobaczył katarynkę z kolorową papugą bujającą się na żerdzi. Właśnie kataryniarz, w szarych spodniach i białej koszuli, przezywany „Daj Boży”, przeciągał swój grający wehikuł na stalowych kółkach pod fontannę Neptuna. Stern spojrzał teraz w stronę ratusza, lecz prócz sprzedawcy cukrowej waty (także w białej koszuli i szarych spodniach) oraz oblegającej go dzieciarni nic interesującego nie dostrzegł. Popatrzył w lewo. Przystanek jedynki vis-å-vis wylegujących się lwów ratuszowych był pusty. Tramwaj musiał więc niedawno odjechać. Za to pod fontanną Diany zatrzymała się akurat wolna dorożka.
Stern bez wahania ruszył w jej kierunku.
Wszedł do budynku dworca i rozejrzał się, ałe nic niepokojącego nie zwróciło jego uwagi. W trzeciej kasie kupił bilet. Spojrzał na zegar. Do odjazdu pociągu został jeszcze kwadrans, w sam raz, skonstatował, by przeczytać gazetę. Znalazł w portmonetce dwadzieścia pięć groszy i dla zabicia czasu kupił w dworcowym kiosku najnowszy numer „Kuriera”. Przysiadł na ławce i zaczął go wertować, przerzucając kartki nafaszerowane sportem, kulturą i denerwującą go polityką. Na czwartej stronie znalazł reklamę: „Książeczka oszczędnościowa PKO rozwieje troski o twoją przyszłość”, a pod nią zaskakujący artykuł. I nie było w tym żadnego przypadku, że właśnie w tej chwili kupił ten numer. Jego działaniem od dawna nie rządził przypadek. Wszystko, co robił, miało głęboki, niepojęty dła innych sens. Jeszcze raz przeczytał artykuł „Sztuka w burdelu”. JakiśJ.S. opisywał jego pracę, wypaczając jej istotę.
- Kosmiczna bzdura! - powiedział na głos.
Porwał gazetę i wrzucił ją do stojącego przy ławce kosza. Następnie podniósł walizkę i udał się na swój peron. Tam, chowając się za żeliwnym słupem, rozejrzał się, a kiedy się upewnił, że nikt za nim nie idzie, uspokojony wsiadł do wagonu za lokomotywą. Otworzył drzwi do przedziału z trójką pasażerów, burknął coś pod nosem i usadowił się przy oknie.
Wciąż nie mógł ochłonąć. Ten J.S. niczego nie rozumiał. Wyraźnie pisał pod publiczkę. Czy szaleństwem może być poszukiwanie prawdy? Doskonale znał siebie i precyzyjnie panował nad swoim umysłem i ciałem. Tak jak wszyscy miał do niej niezbywalne naturalne prawo i wiedział, że droga, którą wybrał, pełna poświęceń i wyrzeczeń, zaprowadzi go wkrótce do celu.
Wskoczył do dorożki i zamówił błyskawiczny kurs na dworzec kolejowy. Po siedmiu minutach powóz zaprzężony w pstrokatą klacz wjechał w aleję Focha, głośno dzwoniąc po bruku podkowami, a po kolejnej minucie wtoczył się na plac Wilsona, objechał klomb z fontanną i zatrzymał się przed głównym wejściem.
Jakub zapłacił fiakrowi i wbiegł do budynku dworca. W holu głównym zaczął szukać dwóch młodych mężczyzn, wyławiając wzrokiem z tłumu szary i biały kolor. Jeszcze raz spojrzał w stronę głównego wejścia. Zrobił kilka kroków ku kasom, przed którymi stały kolejki pasażerów. Próbował wyłuskać z tłumu młodego mężczyznę z walizką i jego przyjaciela, którego widział na zdjęciu wyciętym z gazety, lecz drogę przecięła mu pielgrzymka niewidomych starców, prowadzona przez dwie szarytki. Ślepi trzymali się z obu stron grubego sznura i wolno zmierzali w stronę poczekalni. Słychać było szuranie obuwia i głośne nawoływania, komponujące się w niespotykany chór płynący pod wysokie sklepienie.
Z prawej strony wejściowych drzwi patrol żandarmerii sprawdzał przepustkę wyprostowanemu jak struna szeregowcowi. Po lewej chuda kobieta w kapeluszu dawała komuś znaki parasolką. Jakub skierował wzrok w tamtym kierunku, by dostrzec spoconego grubasa z dwiema walizami, ubranego w białą koszulę i szare spodnie.
Ostatni raz zlustrował hol i podszedł do tablicy odjazdów. Szukał pociągu do Stanisławowa i Kołomyi przez Chodorów i Halicz, który zatrzymywał się w Bortnikach. Według rozkładu jeden odjeżdżał z peronu czwartego dokładnie o siódmej.