Stern automatycznie przeniósł wzrok na zegar dworcowy. Do odjazdu zostało dwadzieścia pięć sekund. Sekundę zawahał się, a później jak zwariowany rzucił się w stronę przejścia podziemnego. Wynurzył się na czwartym peronie akurat w chwili, gdy zawiadowca opuszczał lizak i skład ciągniony przez lokomotywę zaczął nabierać rozpędu. Kiedy ostatni wagon znalazł się tuż przed nim, Stern przyspieszył. Resztką sił odbił się od chodnika i wylądował na schodkach wagonu, omal nie skręcając karku. Z bijącym sercem złapał się stalowego relingu i dokładnie w tym momencie usłyszał czyjś krzyk. Odwrócił głowę. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Za pociągiem biegł zasapany Zięba, podtrzymujący jedną ręką spodnie. Widać było, że tak jak Stern ma wielką ochotę na przejażdżkę za miasto, lecz do szczęścia zabrakło mu kilku metrów.
Za grubasem goniło dwóch tajniaków, tak jak on przytrzymujących czapki i spodnie. Stern zaczął się śmiać i wolną ręką zagrał inspektorowi na nosie. Ale już po chwili, kiedy stał w korytarzu, poprawiając koszulę i marynarkę, zdał sobie sprawę z absurdalności swego położenia. Z jakiegoś powodu ścigała go policja i jak w starym szmoncesie jechał w kierunku Kołomyi bez biletu. Co gorsza, w tym momencie przypomniał sobie o mszy za Edka, którą zamówił przed tygodniem. Właśnie się zaczynała i na myśl o tym do ust cisnęły mu się przekleństwa.
Jakub spojrzał na swoje odbicie w szybie. Dyskretnie napluł na dłonie i przygładził zwichrzone włosy, a potem przeszedł wzdłuż wszystkich wagonów. Zaglądał do przedziałów, lecz Kańskiego ani jego przyjaciela, który miał przypominać marionetkę, nie dostrzegł. Widział za to grupki zmęczonych wieśniaków wracających z miasta z tobołami. W jednym przedziale siedziało trzech pejsatych Żydów w chasydzkich chałatach, w drugim huculska młoda para w kolorowych regionalnych strojach z dzieckiem zakutanym w kwiecistą chustę, w następnym pięciu wojskowych na przepustce, ochoczo rozkładających na walizce karty do gry. W kolejnym jechała przykładna rodzinka i listonosz przysypiający ze zmęczenia z czapką na oczach. Stern widział też cygańską orkiestrę weselną rozlokowaną w dwóch przedziałach. Zauważył skrzypce, gitarę, tamburyn, akordeon i kontrabas, a nade wszystko prześliczną solistkę z długim czarnym warkoczem, od którego nie mógł oderwać wzroku.
Rozdrażniony, bijąc się z myślami, wrócił na koniec składu i zajął miejsce w pierwszym przedziale wagonu, bezpośrednio przy drzwiach. Siedzieli w nim zasuszony staruszek w popielatej dwurzędowce pod krawatem i dwie panie w średnim wieku, ubrane w czarne sukienki i w czarnych chustkach na głowach. Kobiety natychmiast przycichły i otaksowały nowego pasażera wzrokiem, więc Jakub powiedział grzecznie „dzień dobry” i odwrócił głowę na korytarz, by móc przyglądać się przechodzącym pasażerom.
Przed nim byli wielcy i wspaniali artyści! Jego nauczyciel i mistrz - Vittorio Podrecca. Przeczytał o nim w literacko-artystycznym piśmie i byl wstrząśnięty do głębi. Vittorio byl znakomitym prawnikiem. Od dzieciństwa mieszkał w Rzymie i jak nikt rozumiał marność obowiązującego prawa. Czy mógłby rzucić karierę i wielkie pieniądze dla marionetek, nie wiedząc o tym? Czy miałby śmiałość zagłębić się w starą jak świat sztukę, gdyby nie widział w niej jedynej zbawczej dla ludzkości drogi?
On również jak Vittorio dostrzegał wielką niegodzi- wość i zamarzył, by stworzyć własny świat, w którym zapanują sprawiedliwość i ład. Wiedział już, jakie powinien podjąć kroki, lecz musiał przeprowadzić dziesiątki prób, by puścić w ruch marionetki.
I od razu zrodziło się w jego głowie pytanie: Skąd wziął się na dworcu Zięba? Jeśli znalazł się na stacji niemal w tym samym momencie co on, musiał mieć pewną informację. A więc w pociągu był ktoś, kogo obaj szukali. Wystarczyłoby pociągnąć za hamulec i... Stern odrzucił ten pomysł. Jeśli na stacji w Chodorowie pojawi się policja i wejdzie do środka, będzie to znak, że inspektor zadzwonił na tamtejszy posterunek w miasteczku. Z tą kalkulacją oparł się plecami o drewniane oparcie i przymknął oczy.
Nie mógł już niczego cofnąć. To, co się stało, i tak musiałoby się stać. Ta myśl złagodziła napięcie zaciśniętych kącików ust. Po kilkunastu minutach udawania otworzył oczy i dyskretnie obserwował wpółśpiących pasażerów: rumianego kancelistę, który wraz z brzydką żoną i podobną do niej córeczką jechał odpocząć na daczę. Przed chwilą grubas chwalił się głośno swoją odpowiedzialną pracą w urzędzie starosty. Teraz cala trójka tuliła się do siebie jak stadko kuropatw, podrygując w rytm usypiającego stukotu kół.
Spojrzał przez okno. Akurat pociąg pokonywał wzniesie i niewidoczna lokomotywa, sapiąc, wypuściła obłok pary, który zasnuł pofalowany krajobraz niczym poranna mgla. Ten obrazek przypomniał mu inny rytuał: głośny gong, po którym światło reflektorów rozprasza ciemność sceny, pokazując widzom cudowny świat.
Zamyślony, przeniósł wzrok na horyzont. Daleko, niczym na krańcu świata świeciła się w słońcu cebulka cerkwi, a przylepiony do kurtyny nieba wóz z koniem wyglądał jak rekwizyt w teatrzyku cieni.
Z każdą sekundą ornamenty się zmieniały. Złoty łan zboża przecięły równe kopce kartofli, a na zielonej łące pojawiła się nagle jak diabeł przywiązana do palika czarna koza. Potem mignął przysadzisty stóg siana i zwałone ze starości drzewo. Blisko kolejowego nasypu pokazały się wstążki płotów uplecionych z lasek leszczyny, broniące niskich drewnianych obejść.
Pociąg przechylił się w lewo, pokonując ciasny zakręt. Zaciekawiony przysunął się do okna. Dostrzegł ostatni wagon, a za nim dwie nitki torów poprzedzielane uciekającymi w szalonym tempie podkładami. Nie lubił takich widoków. Od tej szalonej ucieczki zaczęło mu się kręcić w głowie. Oderwał wzrok od okna, by spojrzeć na leżącą na półce walizkę. Ciągle o niej myślał. Jej zawartość nie dawała mu spokoju. Dreszcz emocji nieustannie przypominał mu o tych sekundach, które decydowały o jego życiu.
Kiedy to skonstatował, natknął się na spojrzenie małej dziewczynki, która jak on udawała, że śpi przytulona do matki. Miała różową cerę jak świnka. Była piegowata i jej świńskie rzęsy wachlowały spocone szparki oczu. Wyglądała jak parawanowa lalka, gotowa wykonywać służalcze ruchy. Przed chwilą wpatrywała się w jego jasne buty, których w pośpiechu nie zdążył zmienić.
Patrzyła na niego, jakby wszystkiego się domyślała. Wwiercała się w jego mózg ruchliwymi oczkami, dobierając się do jego myśli jak do kremu z bitej śmietany.
Pewnie już zgadła, że zamierza zrobić coś, na co czekał od wielu miesięcy, a może nawet i lat. Widać po niej było, że jasny kolor butów nie daje jej spokoju. Doskonale znal te spojrzenia małych dziewczynek, wścibskich i tylko udających niewiniątka. Teraz też uśmiechała się do niego przepraszająco, wyraźnie próbując zyskać na czasie.
Pociąg, hałasując, pokonał mostek i wpadł w brzo- zową aleję. Drzewa jak oszalałe migały za oknem, rzucając na podłogę niespokojne cienie. Odwrócił głowę w stronę korytarza. Dostrzegł konduktora zmierzającego na początek składu, a za nim trzech pejsatych Żydów w czarnych kapeluszach, z tobolami, którzy z zaciekawieniem zajrzeli do środka przedziału.
Wszystko szło zgodnie z planem. Za chwilę pociąg zatrzyma się na stacji i zawiadowca wyjdzie na peron, by wykrzyczeć przeciągle melodyjną nazwę: Cho-do- -rów. Po Chodorowie będą Dobrowlany i wreszcie jego przystanek - Bortniki - i wtedy spokojnie, nie zwracając niczyjej uwagi, zejdzie po stopniach i skieruje się w stronę biegnącej do Holeszowa drogi. Po niecałym kilometrze przetnie ją, mając po prawej stronie wzgórze nazywane przez miejscowych Diabelskim Siodłem, po lewej zaś stok prowadzący w dół, do Dniestru.