Выбрать главу

Jakub Stern mimowolnie przysłuchiwał się rozmowie dwóch kobiet prowadzonej półgłosem. Starsza z pań, z siwym meszkiem na górnej wardze, opowiadała młodszej o swej ciotce, która przed rewolucją bolszewicką mieszkała w guberni tomskiej, a po śmierci męża gubernatora sprzedała majątek i wróciła na stałe do Poznania. Tam niepodzielnie rządziła domem, mając za nic służbę i gospodarzy. To ona mówiła bratan-kowi, w co ma się ubrać, kupowała mu koszule i garnitury, a jego żonie rozkazywała, co każdego dnia ma włożyć do garnka.

- A jeszcze do tego... - Pochyliła się i wyszeptała coś towarzyszce na ucho. - Rozumiesz?

- Niemożliwe - zdziwiła się młodsza, rzucając Sternowi spojrzenie. - Co za zwyczaje...

- To jeszcze nic! - dorzuciła starsza. - Pewnego dnia ciotka kategorycznie zapowiedziała żonie bratanka, że jeśli jeszcze raz zajdzie w ciążę, nigdy się już do niej nie odezwie.

-I co, i co? - dopytywała się młodsza, poprawiając niespokojnie koczek.

- Co? To! Pan Bóg ją pokarał! Kiedy Rozalka czwarty raz zaciążyła, ciotka wpadła w szał. Zaczęła niespokojnie kaszleć, wytrzeszczyła oczy i mało się nie udusiła.

- Boże! - rzuciła czarna, żegnając się oszczędnymi ruchami. ;

- Jest sprawiedliwość na tym świecie - zakończyła siwa - bo od tej pory całkiem straciła głos.

- Nawet się nie zna dnia ani godziny - dodał ochrypłym głosem mężczyzna i spojrzał na sąsiada, jakby szukał w nim wsparcia.

Nie znalazł jednak zrozumienia, gdyż Stern dostrzegł w tym momencie konduktora idącego korytarzem i wyszedł za nim z przedziału, by kupić bilet. Dowiedział się od niego, że za minutę pociąg zatrzyma się na stacji Chodorów, za miasteczkiem będą Dobrowlany, a następnie jego przystanek, na którym ma zamiar wysiąść, i że powrotny do Lwowa będzie dopiero o szóstej trzydzieści dwie nad ranem.

Odetchnął z ulgą. Na peronie nie było policji. Do odjazdu zostały trzy minuty. Miał więc jeszcze dość czasu, by wstać, sięgnąć po walizkę i zniknąć bez śladu. Zamknął jednak oczy, gdy przypomniał sobie nagle tamto marcowe popołudnie. Wsiadł wtedy do tramwaju przy Kazimierza Wielkiego, jadącego w stronę rogatki Janowskiej. Pamiętał, że słońce grzało przez szyby, gdy stał odwrócony do niej tyłem i czuł zapach jej ciała, który przenikał go jakąś świeżą, upajającą nutą.

Minęli Stokową i Goldmana. Wtedy, by jej nie spłoszyć, obrócił się dyskretnie i zaraz tego pożałował, bo zobaczył pytające spojrzenie, łagodne, ale tak porażające, że się zaczerwienił.

Kiedy wysiadła na przystanku przy cmentarzu Janowskim, ucieszył się. Wmieszał się w grupkę łudzi podążających na groby. Szedł w tym samym rytmie co ona, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Nie zatrzymał się przy bramie, lecz ruszył za nią dalej, utrzymując stalą odległość jak cień podążający za właścicielem.

Widział jej granatową kurtkę, biały kołnierzyk i gimnazjalną czapkę, spod której spływał na plecy przepiękny lniany warkocz. Przed znakiem drogowym oznaczającym ostry zakręt specjalnie się schylił, udając, że zawiązuje sznurowadło, a potem przyśpieszył kroku, by po pięciu minutach już na otwartej przestrzeni zrównać się z nią. Szli obok siebie: ona tak zdumiona jego obecnością, że nie potrafiła wydusić z siebie słowa, i on, tak samo zaskoczony swoją śmiałością, która doprowadziła go w miejsce, gdzie - gdyby tylko chciał - mógłby...

Przeraził się tej myśli. Przeraził się jeszcze bardziej, gdy zatrzymała się, wpatrując się w niego jakoś tak z góry, jakby wiedziała, że jego wyskok jest efektem absurdalnego, szczeniackiego oczarowania.

- Jesteś księżniczką! - powiedział, spuszczając wzrok i chowając spocone dłonie za plecy. - Jesteś...

Nie odzywała się, zaskoczona, może zbierając myśli.

- A gdybym...

- Nie powiedziałeś jeszcze, jaka jestem - stwierdziła, rozglądając się za kimś, kto mógłby w razie czego przyjść jej z pomocą. 

- Jesteśprześliczna. Gdybym cię wcześniej zobaczył, to...

- Nie bądź dziecinny - upomniała go, widząc, że nie chce zrobić jej krzywdy, że to dzieciuch, który poszedł za nią kierowany fizyczną fascynacją. 

- Przepraszam - powiedział, zacinając się ponownie. 

- Czy mi wybaczysz? 

- Tak, wybaczam ci - stwierdziła dobitnie, patrząc na jego twarz pokrytą trądzikiem - ale teraz odejdź. Czekam tu na kogoś. On bardzo by się gniewał, gdyby cię ze mną zobaczył. 

Przeprosił ją i wycofał się, idąc coraz szybciej, a w końcu biegnąc, by zapomnieć o upokorzeniu, jakiego nigdy jeszcze nie zaznał. I znalazł się przy bramie cmentarnej, gdzie jego matka sprzedająca znicze gapiła się wściekła na zegarek.

Tamto przeszło. Miał wtedy bodaj trzynaście lat. Myślał nawet, że o niej zapomniał i że to, co się zdarzyło, nigdy się więcej nie powtórzy. Lecz w zeszłym roku, w słoneczny wrześniowy dzień tvybral się do parku Stryjskiego. Tysiące powodów sprawiły, że tego dnia znalazł się właśnie tam, lecz teraz żadnego nie mógłby nazwać. Szedł przed siebie, klucząc, zawracając, jakby czegoś szukał - co podświadomość dawno już wyznaczyła, a on miał tylko jej w tym pomóc. I gdy wyszedł zza fontanny, przy oczku wodnym, niedaleko czerwonego klonu nazywanego czynarem znowu ją zobaczył. To była ona, nie mylił się, choć nie widział jej przez kilka lat.

Z wrażenia przystanął. Przyglądał się jej, jakby była zjawą. Siedziała na ławce sama, w popielatej garsonce z białym kołnierzykiem, na który spływał mięsisty złoty warkocz. Oto miał ją obok siebie, swoją nieziemską zjawę, którą kiedyś obraził, a którą teraz chciał przeprosić i wszystko wyjaśnić, powiedzieć, że wciąż ją pamięta, że kilka lat wcześniej zachował się jak cham. Bez namysłu przysiadł się do niej. Zauważył, że uczyła się czegoś. Domyślił się, że teatralnej roli.

Podniosła znad lektury oczy, lecz nie poznała go, bo nic dla niej nie znaczył. Niespodziewanie zamknęła brulion i poszła w stronę pawilonu Panoramy Racławickiej. Był zaskoczony, ale po chwili było mu to na rękę. I już wtedy pomyślał, jakby to było wspaniale, gdyby chciała robić to, co on jej zaplanował. Gdyby ruszała się, a nawet mówiła to, co sobie zamarzył, gdyby była jego... I może wszystko, co się później zdarzyło, miało początek w tej dziwnej myśli, czekającej na właściwy dzień, na właściwą chwilę... Postanowił ją odnaleźć. Nie nastręczało to trudności. Wiedział, że jej pasją jest teatr. Wkrótce dopiął swego i mógł słuchać jej głosu, czekając za kułisami na okazję.

Stern opuścił parciany pas i przez uchylone okno obserwował peron. Do środkowego wagonu wsiadł siwy ksiądz z wypchaną czarną teczką, z pierwszego zaś wysiadły dwie panienki, na które czekał brodaty i brzuchaty jegomość. Stara kobieta z wiklinowym koszykiem chodziła wzdłuż pociągu i zachwalała po ukraińsku świeże drożdżowe bułeczki. Był też sprzedawca miodu, który na poczekaniu napełniał słoik bursztynową patoką wprost z wirówki. Lecz nigdzie nie było policji.

Pociąg wyjechał punktualnie, kierując się na południe. Jakub podciągnął okno i pozostał na korytarzu, obserwując przez szybę oddalające się miasteczko. Za dorodnymi akacjami znikła drewniana synagoga, po niej biały kościół, neoklasycystyczna cerkiew z pozłacanym krzyżem i wysoki komin cegłami. Po kilkunastu minutach pojawiła się niewielka stacyjka Dobrowlany, na której wysiadł mężczyzna z plecakiem i rowerem ubrany w wypłowiały mundur leśnika. Czekała na niego mała dziewczynka w kremowej sukience, która przywitała się z nim, a potem wsiadła na ramę i oboje pojechali w stronę dalekich drewnianych zabudowań.