Ściskając pod pachą pakunek, Stern przemknął cichaczem obok Okularnika, by usłyszeć z dołu, że strzał Gwizdały na bramkę Lechii był fenomenalny, że tylko paluszki lizać.
Wszedł do swego pokoju, zamknął drzwi i przekręcił klucz. Z bijącym sercem podszedł do biurka i rozwinął marionetkę z marynarki. Teraz mógł do woli przyglądać się małej postaci. Było w niej coś osobliwego, czego nie potrafił uchwycić. Może chodziło o genialnie zachowane proporcje ciała, stwarzające pozór, że ma się do czynienia z prawdziwym, tyle że małym człowiekiem? A może o spojrzenie szklanych oczu czy elegancko skrojony mundur, połyskujące oficerki i wojskowy plecak przytwierdzony do pleców skórzanymi paskami?
Stern odwrócił kukiełkę i zaciekawiony odpiął metalową sprzączkę plecaka, a kiedy odchylił pokrywę, zobaczył w środku niewielką książkę.
Zaintrygowany wziął ją do ręki i siadł na biurku obok leżącej lalki. Natychmiast też przekonał się, że ma do czynienia z prawdziwym brulionem, a nie z teatralnym rekwizytem, chociaż na okładce i na kolejnych kartkach nie było ani tytułu, ani nazwiska autora.
Książeczka była solidnie oprawiona w granatową skórę. Kartki nie miały druku, lecz były pokryte odręcznym pismem - majuskułą i minuskułą cyrylicy - za pomocą stalówki maczanej w ciemnozielonym atramencie. Jakub był pełen podziwu dla autora i zastanawiał się, gdzie uczył się kaligrafii. Manuskrypt otwierała litera A, ozdobiona atrybutem świętego Wincentego: kiścią winogron i fantastycznie wywiniętym liściem.
Dziennikarz przypomniał sobie własne doświadczenia w tej niewdzięcznej dziedzinie. Ile musiał znieść katuszy, by zaliczyć w gimnazjum ten przedmiot. Nie pomagały wyśmienite stalówki firmy H&B, sprowadzane z Berlina i kupowane na bazarze Hausmana, ani te, które ojciec przynosił ze sklepu papierniczego Hawranków przy Teatralnej. Krnąbrna ręka Kuby - w przeciwieństwie do posłusznej ręki brata Edka - nigdy nie nawykła do poprawnego trzymania obsadki. I teraz Jakub przywołał w pamięci słowa znienawidzonego nauczyciela kaligrafii, że znakomite efekty uzyskuje się dzięki pisaniu delikatnymi piórami wrony.
Stern wyjął papierośnicę i zapalniczkę. Przetoczył papierosa między palcami, machinalnie przytknął go do nosa i pokrzepiony ekscytującym zapachem zapalił. Znał wystarczająco dobrze język Lermontowa, by móc zmierzyć się z tekstem. Z zaciekawieniem odchylił pierwszą stronę, dmuchając na nią dymem. Potem poślinił wskazujący palec prawej ręki i przekartkował książkę. Wyjął ze środka zakładkę - zasuszony liść klonu - i zaczął powoli czytać w zaznaczonym przez kogoś miejscu.
Niebezpieczeństwo minęło. Opuściłam zasłonę i próbowałam zebrać myśli. W pokoju dzwoniła cisza i nikt nie zamierzał pierwszy się odezwać. 'Wystarczającą karą było to, że zamknięto nas w jednym pomieszczeniu bez okien, że od dwóch dni nie dano nam pić ani jeść, nie mówiąc o zapewnieniu elementarnych warunków higieny. I wszyscy, kobiety i mężczyźni, musieli chodzić skrępowani za potrzebą za szafę, więc smród w powietrzu był nie do zniesienia.
Nadal nie mogłam zrozumieć, kto nas zdradził. Jak można było wejść i bez słowa wyjaśnienia wyprowadzić porucznika Andrieja Frołowa? Co się z nim stanie i kto z nas będzie następny? Znajdowaliśmy się w rękach ordynarnych ludzi: młodej kobiety i trzech mężczyzn. Wszyscy byli ubrani w czarne skórzane kurtki, mieli przytroczone do pasów nagany i mówili do siebie „ivy”, a nam kazali zwracać się do siebie „towarzyszko” i „towarzyszu”. Zachowywali się uwłaczająco, zwłaszcza najmłodszy, o okrągłej kalmuckiej twarzy, z ogarkiem papierosa w zębach, który w poszukiwaniu jakichś ważnych dowodów zajrzał za szafę, jakby w naszych odchodach kryło się najważniejsze dla rewolucji zagrożenie.
Duma nie pozwalała mi przyznać się do własnej słabości. Wciąż wierzyłam, że ze mną będzie inaczej, że w jakiś cudowny sposób (nie wiedziałam tylko jaki) ucieknę stamtąd, mój przyjaciel generał Maksimów przyjdzie nam z pomocą i moje życie tak beznadziejnie się nie zakończy.
- Teraz już wiem, co to jest piękno, a co brzydota - powiedziałam. - I do końca życia będę to wiedziała. Przyjaźń się nie liczy, a prawda oddała się ochoczo na usługi diabłu.
- Ona chce tylko przetrwać - usłyszałam szept za plecami.
-I dlatego go wydała?
- Co to za dziwni ludzie i skąd się wzięli?
- Nie wiem, hrabino, lecz obiecuję się dowiedzieć.
- Inaczej się ubierają, inaczej mówią. Są ordynarni. Rozmawiają przy nas, zupełnie jakby nas nie było. Zwłaszcza ta kobieta. Posługuje się tak plugawym językiem jak prostytutka. Widziałaś, jak na nas patrzy? A ten wyszczekany chudy gość w okularach, który się do nas przymila, wcale nie jest lepszy. Radzę na niego uważać. Tylko ten stary z wąsami wydaje mi się nieco inny i w razie czego można z nim spróbować pertraktować.
- Zrobię, jak pani uważa.
- Dobrze, i jeśli tu przyjdą, masz im powiedzieć, że żarty się skończyły, że mają nas wypuścić, bo gorzko tego pożałują.
- Powiem im to.
-I powiedz jeszcze, Wołodia, że to jakaś pomyłka, że porucznik Frołow jest niewinny, że wzięto nas za...
Nie dokończyłam. Nagły krzyk spod podłogi rozsadzał mi bębenki. Przenikał przez ściany, wibrował w powietrzu i odbierał rozum. Trwało to całą wieczność. Płakałam, wciąż płakałam. Mój stary sługa Wołodia modlił się, a Nastka i Agafia siedziały w odrętwieniu, zatykając uszy. Tak samo nagle wrzask spod podłogi ucichł i zapanowała złowroga cisza, jakby preludium przed śmiercią. Przez porwaną firankę przeświecał do środka blady księżyc. Miał ciemne, łiszajowate skazy, jak chory na trąd. Słyszałam czyjeś miarowe kroki, ktoś spacerował po żwirowej alejce tam i z powrotem, a potem zaczął ujadać pies. Moje powieki same się zamykały, a kiedy głowa opadła na stół, ktoś nagle uderzył mnie w plecy i wykręcił mi rękę.
Zaprowadzono mnie do piwnicy i pokazano zachlapane krwią ściany, dębowy stół i nabite gwoździami krzesło. Niespodziewanie drzwi otworzyły się i wprowadzono porucznika Frołowa. Nie mogłam znieść jego widoku i jego zniekształconego głosu wydobywającego się spod żelaznej maski przez dziwaczną, ohydną trąbkę. Darłam się, gdy rozerwano mi sukienkę, krzyczałam, gdy przyniesiono powrozy, a kiedy zadawano mi pytania, moje myśli były już gdzie indziej.
Przypomniałam sobie bal u Griszy Foksa. Mój pierwszy karnawałowy bal, którego nie mogłam się doczekać. Poprzedziły go długie przygotowania. Szycie sukni, wybór szala, rękawiczek, butów, biżuterii oraz dziesiątków innych ważnych rekwizytów, o których istnieniu do tej pory nie miałam pojęcia.
W nocy przed zabawą nie mogłam z wrażenia zasnąć. Bałam się, że kiedy wejdę do sali, nogi odmówią mi posłuszeństwa. Liczyłam więc w myśli kroki i przypominałam sobie wyuczone figury i obroty. Kiedy rano spojrzałam w lustro, my siałam, że zapadnę się pod ziemię. Miałam podkrążone oczy i zmęczoną cerę. Wydawało mi się, że wszyscy to widzą i milczą tylko dlatego, by nie robić mi przykrości.
Dzień ciągnął się w nieskończoność. Po śniadaniu pojechałam z mamą do soboru Kazańskiego. Zapaliłam świeczkę i modliłam się przed ikoną Chrystusa Pantokratora o laskę. Po obiedzie siadłam przy kominku i czytałam Wiosenne wody Turgieniewa, lecz nie mogłam się skupić i wszystko wylatywało mi z głowy. Ile razy przechodziłam obok mojej różowej jedwabnej sukni, tyle razy drżałam ze strachu. O piątej po południu wzięłam kąpiel w balii i natarłam się wonnymi olejkami. Kwadrans na szóstą przyszła służąca Nastka i pomogła mi upiąć włosy. Po niej weszła garderobiana Agafia i włożyła mi halki i suknię balową. Na końcu pojawiła się mama. Obejrzała mnie dokładnie, wniosła ostatnie poprawki i znowu przypomniała, że udaję się na najważniejszy dla młodej damy egzamin życiowy. Kiedy zakładała mi nowe diamentowe kolczyki, czułam się jak drewniana lalka, tak stężałam ze strachu.