Równo o siódmej wsiadłam z rodzicami do zakrytego powozu i pojechaliśmy do pałacu Foksa. Po drodze, dobrze pamiętam, ostre igiełki mrozu szczypały mnie w policzki, a do oczu same cisnęły się łzy. Wkrótce zostawiliśmy za sobą skutą lodem Newę, minęliśmy Pałac Zimowy, przejechaliśmy przez most Aniczkowa na Fontance - z cudownymi rumakami ujarzmianymi przez siłaczy - i skręciliśmy w prawo w Litejnyj prospekt.
Po pięciu minutach wjechaliśmy na dziedziniec pałacu udekorowany pochodniami i zatrzymaliśmy się przed głównym wejściem. Wokół panował zgiełk. Co chwila przybywały nowe powozy, słychać było głośne pochrapywania koni i krzyki stangretów. Weszliśmy na schody, na których stal Grisza Foks w paradnym oficerskim mundurze i osobiście witał gości. Zamienił kilka słów z rodzicami i, widząc moją strapioną minę, uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Za moment znalazłam się w blasku świateł, pod obstrzałem pytających spojrzeń, w wielkiej sali balowej.
Mama obserwowała mnie dyskretnie i sprawdzała, czy czegoś nie potrzebuję, a ja bałam się. Bałam się pierwszego tańca, który miał mnie wprowadzić w dorosłe życie. Obrót w prawo, obrót w lewo, Linksfleckerl i Rechtsfleckerl. Chyba ze sto razy powtarzałam w my- śłach te figury i wciąż lękałam się, że się pomylę, lecz z pierwszym taktem strach minął. Prześliczna melodia Johanna Straussa Nad pięknym modrym Dunajem niosła mnie po sali lustrzanej oświetlonej pięćdziesięcioma kryształowymi żyrandolami.
Ojciec był dumny, bo to on, zgodnie ze zwyczajem, zatańczył ze mną pierwszy taniec. Mama uśmiechała się do mnie kontenta, a mój karnecik zapełnił się w ciągu kilku chwil.
O północy hrabia Grisza Foks uderzył w gong i ogłosił półgodzinną przerwę dla pokrzepienia i relaksu. Siedząca w loży orkiestra odłożyła instrumenty, a my przeszliśmy do drugiej sali, w której stał wielki stół z jedzeniem i napojami. Zjadłam lody z czerwoną pomarańczą, wypiłam gorącą czekoladę, a potem z lampką zmrożonego szampana podeszłam do kominka, przy którym siedział mój starszy brat Misza i wygrywał na siedmio- strunnej gitarze stare romanse. Śpiewałam z nim. Byłam zachwycona. Do okien zaglądała gwieździsta styczniowa noc, a na podjeździe pałacu paliły się żółte latarnie.
Nie wiadomo skąd, jak zły duch, pojawił się wtedy przy mnie kulawy hrabia Jarosław S. Biesencew, znienawidzony powszechnie i czerpiący przyjemność z zadawania innym bólu. Wyglądał jak prawdziwy diabeł. Był wysoki, krótko obcięty, w czarnym fraku, czarnej koszuli i czerwonym krawacie ozdobionym diamentową spinką. Miał bladą cerę, jakby lękał się światła. Jego szare oczy pałały niespokojnie i nerwowy skurcz przeginał mu głowę na bok. Na jego widok się wzdrygnęłam.
Biesencew specjalnie stanął za moimi plecami i, akcentując każdy wyraz, ivyszeptal mi do ucha: „Zapamiętaj, młoda hrabino, świat wcałe nie jest taki zabawny. Zobaczymy, jak będziesz się śmiała, kiedy twoje ciało odmówi ci posłuszeństwa”.
Szyderczy uśmieszek przylepił mu się do ust. Szybko odsunął się ode mnie w poszukiwaniu nowej ofiary, a ja wciąż zastanawiałam się, dlaczego to właśnie mnie obrał za adresatkę tej złośliwej uwagi. Nie rozumiałam, kto dał mu prawo, by mnie oceniać i być ponad wszystko - jak hrabia Tołstoj, którego za Spowiedź wyklął Najświętszy Synod.
Bawiłam się, ale nastrój beztroski prysnął nieodwołalnie. Nie pamiętałam, co i z kim tańczyłam, zachowywałam się jak marionetka.
Bal kończył się nieodwołalnie. W moim karnecie miałam zapisane ostatnie imię - Konstanty. Byl to jedyny syn naszego poczciwego batiuszki Warłamowa. Widywaliśmy się nieraz. Przychodził do naszego domu pograć z moim bratem w szachy albo podyskutować o polityce i filozofii. Patrzyłam z nadzieją w stronę drzwi, lecz z jakiegoś powodu Kostia się spóźniał. Kiedy orkiestra zaczęła grać pożegnalnego walca i pary wirowały w sali, ja nadal stałam pod ścianą, czekając na swego partnera. Widziałam uśmieszki współczucia. Jarosław Biesencew gapił się na mnie i triumfował. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię, i wtedy zamiast Kostii niespodziewanie pojawił się On.
Podszedł do mnie sprężystym krokiem i się ukłonił. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, tańczyłam z Nim ostatniego walca. Wszystkie damy mi zazdrościły. Nie mogły zrozumieć, dlaczego nie im, lecz właśnie mnie trafiła się najlepsza partia. Szeptano złośliwie, że Konstanty nie po raz pierwszy okazał się łajdakiem, że dziewczęta go nie interesują i że zrobił interes życia, bo przehandłował wieś za jeden taniec ze mną.
Zaczytał się. Do końca książki zostało jeszcze wiele kartek, a w popielniczce leżały już dwa niedopałki i wciąż korciło go, by zapalić kolejnego papierosa i dowiedzieć się, co będzie dalej.
Nie przeszkadzały mu już drobne literki cyrylicy. Ich krój był tak doskonały, że miało się złudzenie druku. Lecz było w nim także coś niepokojącego, co specjaliści od patologii mogliby nazwać tremorem. Pojawiało się to u dołu każdej strony, jakby zmęczona ręka autorki drżała nieznacznie, pozostawiając w linii pisma ledwie widoczny tego ślad. Jakub Stern miał ochotę dokładniej przeanalizować pismo, lecz spojrzał na zegarek i oprzytomniał. Dochodziła siódma. Anna mogła się już o niego niepokoić.
Siedział nad tajemniczą książką ponad godzinę i wiele by dał, by dowiedzieć się, kto ją napisał. W jego głowie kłębiły się dziesiątki pytań, lecz odpowiedzi na nie musiał odłożyć do chwili, gdy zakończy ekscytującą lekturę.
Otworzył szufladę biurka i włożył tam swoją cenną zdobycz, po czym przekręcił klucz i wsunął go do kieszeni marynarki. Następnie podszedł do szafy i wyjął spod roczników „Kuriera” swoją starą walizkę, w której kiedyś przyniósł z domu książki. Zamknął w niej porucznika, włożył marynarkę i wybiegł pospiesznie z redakcji na rozgrzaną słońcem ulicę.
Stern nie pamiętał drogi powrotnej. Po prostu raptem znalazł się na Pohulance przed swoją furtką, jakby ktoś, odbierając mu pamięć, przeniósł go w czasie i przestrzeni. Nie pamiętał domów ani mijanych ludzi, samochodów czy sklepów. Widział tylko porucznika Andrieja Frołowa z przerażającą żelazną maską na głowie i słyszał jego zniekształcony głos, docierający przez otwór stalowej trąbki. Cichą prośbę, by nie sadzać jego ukochanej na inkwizytorskim krześle. Co chwila też w jego głowie pojawiał się obraz ubranego na czarno Biesencewa z czerwonym krawatem ozdobionym diamentową spinką.
Nieobecny myślami wszedł do przedpokoju i przywitał się z Anną, odpowiadając zdawkowo na jej pytania. Kilka minut po ósmej jadł już podgrzany obiad - kopytka z węgierskim gulaszem - nie zauważając nawet, że dzieci poszły spać.
- Coś się stało? - zapytała podejrzliwie żona.