— Dzięki Bogu, dzięki Bogu, Janciu! — szepnęła chciała coś więcej powiedzieć, nie mogła; dwie łzy spłynęły na uśmiechnione jej usta.
— Czego ty, mamo, śmiejesz się? Czego ty płaczesz? — zaszczebiotała Jancia, drobnymi rączkami muskając rozpalone policzki matki.
Marta nie odpowiedziała; zerwała się z ziemi i spojrzała w czarną głębię komina. Teraz dopiero uczuła, że była zmokniętą, że w izbie było zimno.
— Możemy dziś sobie ogień rozpalić na kominku — rzekła, biorąc zza pieca jedyną znajdującą się tam wiązkę drzewa.
Jancia poskoczyła z radości.
— Ogień! ogień! — wołała — Ja lubię ogień, mamo! Tak dawno nie zapalałaś już go na kominku!
Kiedy żółte płomienie strzeliły do góry, gorącym blaskiem napełniły czarną głąb komina i falę przyjemnego ciepła rozlały po izbie, Marta usiadła przed ogniem i wzięła dziecię swe na kolana.
— Janciu! — rzekła pochylając się ku bladej twarzyczce — jesteś małą jeszcze dzieciną, ale powinnaś zrozumieć już to, co ci powiem.
Mama twoja była bardzo, bardzo biedną, bardzo smutną. Wydała wszystkie swoje pieniążki i za kilka dni nie miałaby już za co kupić ani obiadu dla ciebie i dla siebie, ani drewek do zapalenia w piecu. Dziś dano mamie twojej robotę, za którą jej zapłacą… Dlatego przychodząc mówiłam ci, abyś podziękowała Bogu, dlatego rozpaliłam ten piękny ogień, aby nam było dziś ciepło i wesoło…
Marta otrzymała w istocie robotę. Po miesiącu oczekiwania, po kilkunastu bezowocnych wycieczkach do informacyjnego biura, Ludwika Żmińska oświadczyła młodej kobiecie, iż otrzymała dla niej lekcję francuskiego języka.
Zarobek ów, pół rubla codziennie wynosić mający, wydał się Marcie otworzoną przed nią kopalnią bogactw. W tej samej izbie, w której mieszkała teraz, również oszczędnie, oszczędniej może niż dotąd opędzając swe potrzeby, z zasobem tym żyć mogła z dzieckiem. Żyć mogła! Dwa te wyrazy znaczyły wiele dla kobiety, która w przeddzień jeszcze otrzymania pomyślnej tej wiadomości dowiadywała się, gdzie i komu sprzedać można zbywającą cząstkę odzieży.
Do tego jeszcze pierwszy błysk pomyślności oświecił perspektywę z lepszą przyszłością u końca.
— Jeżeli — rzekła Żmińska — w domu, do którego cię wprowadzam, zdobędziesz sobie imię nauczycielki sumiennej i umiejętnej, bardzo być może, iż lekcje jej zażądanymi będą przez wielu innych. Wtedy otrzymasz pani prawo nie tylko wyboru, ale wymagania warunków zyskowniejszych nad te, które ci teraz ofiarowanymi zostały.
Były to słowa, którymi Ludwika Żmińska zakończyła rozmowę z młodą wdową. W głowie Marty uwięzły głęboko dwa wyrazy «sumienną i umiejętną».
Pierwszy z dwóch tych wyrazów nie budził w niej najlżejszej obawy ni wątpliwości, drugi, nie wiedziała sama, dlaczego odpychała od siebie; pragnęła o nim zapomnieć, niby o czymś, co zmącić jej mogło pierwszą od dawna chwilę uspokojenia.
O oznaczonej godzinie Marta wchodziła do jednego z mieszkań przy ulicy Świętojerskiej położonych. W pięknym, smakownie i dość kosztownie urządzonym saloniku spotkała ją kobieta młoda jeszcze, bardzo ładna, bardzo ładnie ubrana, prawdziwy typ warszawianki, z układem żywym i pełnym wdzięku, z twarzą oświeconą wyrazem bystrego pojęcia, z mową prędką, ożywioną i wytworną. Była to żona jednego z głośniejszych literatów miejscowych, pani Maria Rudzińska. Tuż za nią wbiegła do saloniku dwunastoletnia dziewczynka, śmiejąca się, błyskająca pojętnymi oczami, powiewająca króciutką, ozdobną, według ostatniej mody sporządzoną sukienką i ciągnąca za sobą długi pąsowy sznur, z którym przed chwilą odbywała zapewne po wygodnym i obszernym mieszkaniu swych rodziców gimnastyczne ćwiczenia.
— Panią Martę Świcką zapewne mam przyjemność widzieć — przemówiła gospodyni domu wyciągając jedną rękę ku przybywającej, drugą wskazując jej jeden z fotelów przy kanapie stojących. — Pani Żmińska mówiła mi wczoraj wiele o pani, szczerze więc cieszę się, że ją poznaję. Przedstawiam pani moją córkę a przyszłą jej uczennicę. Jadwisiu! Ta pani jest tak dobra, że chce dawać ci lekcje francuskiego języka, pamiętaj, abyś nie sprawiała jej najmniejszego zmartwienia i uczyła się tak dobrze jak przy pannie Dupont!
Dziewczynka ze smukłą i giętką kibicią, z fizjonomią pełną swobody i pojętności, bez najmniejszego zmieszania ukłoniła się przyszłej nauczycielce swej bardzo zgrabnie.
W tej samej chwili w przedpokoju ozwał się dzwonek; do salonu jednak nikt nie wszedł, tylko po kilkunastu sekundach portiera, całkiem prawie przysłaniająca drzwi sąsiedniego pokoju, poruszyła się i w szczelinie, utworzonej pomiędzy ciężkimi fałdami pąsowej materii, ukazała się para czarnych jak węgiel, ognistych oczu, należących widocznie do twarzy męskiej, bo ponad nią widać też było kawałek śniadego czoła, z gęstą, czarną, krótko przystrzyżoną fryzurą, a poniżej ukazywał się rożek czarnej sterczącej bródki.
Wszystko to jednak zaledwie było widocznym wśród gęstych załomów materii, a pozostało zupełnie niewidzialnym dla osób rozmawiających w salonie, profilem do drzwi zwróconych.
Gospodyni domu ciągnęła dalej rozmowę swą z Martą.
— Ostatnia nauczycielka córki mojej, panna Dupont, uczyła bardzo dobrze i Jadzia czyniła przy niej znaczne postępy. Mąż mój przecież sądził i mnie o tym przekonał, że niezupełnie dobrze było z naszej strony dawać sposobność pracowania cudzoziemce wtedy, gdy naokoło nas tyle znajduje się najzacniejszych kobiet miejscowych, tak usilnie poszukujących pracy i z taką trudnością ją znajdujących. Do wszystkich zresztą nauczycieli, którzy kształcą umysł naszej córki, tak ja, jak mąż mój zanosimy jedyną prośbę, aby nauczanie było gruntowne, szerokie, wyczerpujące, aby obejmowało wszystkie gałęzie danego przedmiotu, tak iżby dziecko nasze mogło kiedyś władać nim i mieć go w zupełnym swym posiadaniu.
Marta skłoniła się w milczeniu i powstała.
— Jeżeli pani od dziś już rozpocząć raczysz lekcje… — rzekła gospodyni domu powstając także i uprzejmym gestem wskazując drzwi z portierą, zza której wraz z powstaniem dwóch kobiet zniknęła para oczu, wąsiki i bródka — oto jest gabinet przeznaczony do nauki dla mojej córki.
Gabinet skromniej był urządzony niż salon, panowały w nim przecież dobry smak i wygoda. Pod jedną ze ścian stał duży stół zielonym suknem okryty, pełen książek, zeszytów i przyborów do pisania. Jadzia czuła się tu już u siebie i podnosząc ładne oczy na twarz przyszłej nauczycielki, z poważną minką przybliżyła do stołu wygodny fotel i położyła przed nim kilka książek i sporą ilość grubych zeszytów.
Marta jednak nie zaraz usiadła. Twarz jej, która po upłynionym świeżo miesiącu oczekiwania chudszą i bledszą była niż przedtem, okryła się w tej chwili wyrazem głębokiego zamyślenia, powieki w dół opadły, ręce, którymi objęła krawędź stołu, drżały nieco. Stała tak parę minut, z nieruchomą twarzą i postawą. Można by rzec, że rozmyślała nad tylko co usłyszanymi słowami matki swej uczennicy albo sama sobie zadawała pytanie jakieś, odpowiedzi na nie szukając w rozumie swym lub sumieniu. Gdy podniosła wzrok, spotkała się oczami z utkwionym w nią spojrzeniem gospodyni domu. Spojrzenie to opłynęło przez chwilę od stóp do głowy smukłą, delikatną, wytwornie piękną postać nowej nauczycielki. Zatrzymało się przydłużej na szerokiej białej taśmie, żałobną pręgą okalającej czarną jej suknię, i spoczywało teraz na bladej, zamyślonej jej twarzy z wyrazem współczucia i trochę ciekawości.