— Pani nosisz żałobę — zniżonym, łagodnym głosem wymówiła Maria Rudzińska — po matce może lub po ojcu…
— Po mężu — wyrzekła Marta z cicha, a powieki jej znowu w dół opadły zwolna i ciężko.
— Pani więc jesteś wdową! — zawołała Maria, a w głosie jej brzmiał ten żal, ta trwoga, jakich kobieta szczęśliwa w małżeństwie doświadcza, ilekroć słyszy, że ktoś podobne szczęście utracił, a więc że i jej własne wiekuistym zapewne nie jest — i może… może pani masz dzieci?
Tym razem Marta podniosła wzrok, w którym żywe zadrgały światła.
— Mam córkę, pani! — odrzekła, a jakby wyraz ten uderzył ją nagłym jakimś, nakazującym przypomnieniem, usiadła na podanym jej przed chwilą fotelu i rękami, które jeszcze drżały trochę, zaczęła jedną po drugiej otwierać złożone przed nią książki.
Z książek tych Marta dorozumiewać się mogła, że dwunastoletnia Jadzia wiele już uczyła się i daleko zaszła w nauce; o wysokiej znajomości języka, jaką posiadała przeszła nauczycielka dziewczynki, świadczyło tu i ówdzie rozsypane po zeszytach pismo biegłe, przełamujące z widoczną łatwością największe trudności językowe, wnikające w grunt i subtelne odcienie przedmiotu. Marta powiodła dłonią po oczach, jakby wzrok sobie rozjaśnić lub myśl jakąś natrętną odpędzić od siebie chciała, i zamykając kajety i książki, zadała uczennicy swej kilka pytań. Maria Rudzińska tymczasem odeszła ku oknu i wziąwszy do rąk drobną jakąś robótkę, gotowała się usiąść z nią przy małym stoliczku, gdy portiera rozchyliła się nieco i ozwał się zza niej głos męski i dźwięczny:
— Kuzynko Maryniu! proszę tu na chwilę!
Maria cicho przebyła pokój, przyjazne spojrzenie raz jeszcze zatrzymała na twarzy nowej nauczycielki swej córki i z cicha zamknęła za sobą drzwi za portierą ukryte, z gabinetu do salonu wiodące.
Na środku salonu stał młody, dwudziestosześcioletni może mężczyzna, szczupły, zgrabny, według ostatniej mody ubrany, ze śniadą, ściągłą twarzą, kruczymi włosami i jak węgiel czarnymi oczami. Powierzchowność człowieka tego miłą była, a nawet na pierwszy rzut oka zajmującą. Uderzała w niej przede wszystkim niezmierna pełność życia swobodnego, wesołego, niecierpliwie jakby rwącego się i kapryśnie wybujałego. Pełność ta życia po bliższej uwadze wydawała się nawet jego nadmiarem. ÂŹrenice młodego człowieka pałały, migotały, wkoło ust na wpół okrytych czarnym wąsikiem wiły się roje uśmieszków, to przymilających się, to figlarnych, to żartobliwych, cała fizjonomia w jednej sekundzie, jednym mgnieniu oka, mieniła się wyrazem dowcipu, żartu. Był to widocznie człowiek wiekuistej wesołości, wiekuistego śmiechu, ale zarazem widać było, że był to człowiek wesołego, o nic nie dbającego życia. To ostatnie objawiało się w zmęczonej nieco cerze jego twarzy, którą uwydatniały z przeciwieństwem młodość całej postaci, ognisty połysk źrenic, dziecinna niemal pustota uśmiechów.
W chwili gdy Maria Rudzińska wchodziła do salonu, postawa młodego człowieka tego była co najmniej osobliwa. Stał on twarzą zwrócony do zamkniętych przez gospodynię domu drzwi gabinetu, z postacią w tył nieco odgiętą, rękami wzniesionymi w górę, ze wzrokiem utkwionym w suficie. Teatralnej postawie tej towarzyszył wyraz twarzy, oznaczający również teatralne i wielce komicznie Wyglądające zachwycenie.
— Olesiu! — napominającym tonem wymówiła Maria — cóż to znowu za niedorzeczność?
— Bogini! — półgłosem, nie zmieniając postawy ni wyrazu twarzy, wymówił młody człowiek. — Bogini! — powtórzył i wzdychając na sposób bohaterów komedii, opuścił w dół głowę i ręce.
Maria nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Wzruszyła jednak ramionami i z robotą w ręku siadając na sofie rzekła tonem lekkiej wymówki:
— Zapomniałeś przywitać się ze mną, Olesiu!
Na te słowa młody człowiek poskoczył i kilka pocałunków złożył na ręku gospodyni domu.
— Przebacz, Maryniu, przebacz! — mówił tym samym wciąż co pierwej patetycznym tonem — byłem tak zachwycony! och!
Usiadł na krześle obok młodej kobiety i przycisnąwszy dłoń do serca podniósł znowu wzrok na sufit. Maria patrzała na niego tak, jak się patrzy na rozswawolone dziecko.
— Jakież znowu dziwactwo zajechało ci do głowy? — spytała po chwili, siląc się widocznie na powagę, lecz nie mogąc w zupełności ukryć uśmiechu. — Czy to w drodze do mego domu spotkałeś tę nową jakąś boginię, która cię w taki zachwyt pogrążyła? Boję się doprawdy bardzo, aby na cały już dzień nie pozbawiła cię ona rozsądku.
— Okrutna jesteś, Maryniu, z tym twoim rozsądkiem — z nowym westchnieniem wymówił młody człowiek — w twoim to właśnie domu ujrzałem tę piękność…
Przy ostatnim wyrazie z przesadzonym gestem wskazał na drzwi gabinetu.
Maria wydawała się na wpół rozśmieszoną, na wpół zdziwioną.
— Jak to? — rzekła — więc to o nowej nauczycielce Jadzi mówisz?
— Tak, kuzynko — przybierając nagle poważną minę odparł młody człowiek — mianuję ją królową wszystkich bogiń moich…
— Ale gdzieżeś ją widział, wietrzniku?
— Przychodząc do ciebie dowiedziałem się w przedpokoju, że jesteś zajęta rozmową z nową nauczycielką swojej córki. Nie chciałem ci przeszkadzać i wszedłszy drzwiami od kuchni zajrzałem przez portierę… Żart na stronę jednak — mówił dalej — cóż to za piękna osoba! jakie oczy! co za włosy! wzrost królewski!
— Olesiu! — z lekką niechęcią przerwała gospodyni domu — jest to widocznie nieszczęśliwa jakaś kobieta: nosi żałobę po mężu…
— Młoda wdówka! — podnosząc znowu oczy w górę, zawołał młody człowiek — nie wiesz może o tym, kuzynko, że nie ma na ziemi milszych istot jak młode wdówki… naturalnie wtedy, gdy są ładne… twarz blada, oczy sentymentalne…
Uwielbiam blade twarze i sentymentalne oczy u kobiet.
— Bredzisz! — wyrzekła Maria wzruszając ramionami — gdybyś nie był moim ciotecznym rodzonym bratem i gdybym nie wiedziała, że pomimo całej twej pustoty jesteś w gruncie dobrym chłopcem, mogłabym znienawidzić cię doprawdy za to dziwne lekceważenie kobiet…
— Lekceważenie! — zawołał młody człowiek — ależ, kuzynko, ja uwielbiam kobiety! Są to boginie serca mego i życia…
— Boginie, które liczysz na tuziny.
— Im więcej człowiek ma przedmiotów miłości, kuzynko, tym więcej kocha…
Są to egzercycje, a tylko przez egzercycje serce nabiera tej siły, tego ognia, który …
— Dosyć już tego, Olesiu — z żywą już i widoczną niechęcią przerwała gospodyni domu — wiesz dobrze, jak martwi mię kierunek umysłu twego i serca…
— Kuzynko! Kuzyniu! Kuzyneczko! Amen! na Boga powiedz już amen! — zawołał młody człowiek odsuwając się wraz z krzesłem, na którym siedział, i składając ręce jak do pacierza — pięknym usteczkom kobiecym nic mniej nie przystoi jak kazanie…
— Gdybym była prawdziwie dobrą siostrą, mówiłabym ci je od rana do wieczora…
— l nic byś dobrego nie uczyniła, siostruniu. Kazanie powinno być krótkim, przepis wyjęty z praw moralnych, filozoficznych, artystycznych. Oto lepiej opowiedz mi cokolwiek o tej czarnookiej nimfie, która zaprawdę warta jest lepszego losu niż ślęczenie nad twoją Jadzią.
— Oto lepiej — żywo podjęła gospodyni domu — powiedz mi, dlaczego w tej porze dnia jesteś tutaj?
— I gdzież mam być, jeśli nią u stopek twoich, droga kuzynko?
— W biurze — krótko odpowiedziała Maria Rudzińska.
Młody człowiek westchnął, ręce załamał i głowę na pierś opuścił.
— W biurze! — szepnął — o Maryniu! jakże jesteś okrutną! Czyliż jestem śledziem? powiedz mi, czy naprawdę podobny jestem do śledzia?
Wymawiając te pytania człowiek wiekuistego śmiechu podniósł głowę i patrzał na gospodynię domu tak szeroko rozwartymi oczami, z tak komicznym wyrazem żalu, obrazy i zdumienia, że Maria nie mogła wstrzymać się od głośnego prawie śmiechu.