Łudziła się. Długo łudzić się jednak nie mogła. Wysilenia jej trawiły się w gorączce, nużyły ciało i ducha, samym swym naprężeniem uniemożebniały postęp wszelki, chwila obecna, na wskroś przejęta dolegliwym niepokojem, niewyraźną jeszcze, lecz już gryzącą gorycz sączyła w serce kobiety, która, opuszczona przez wszystko na ziemi, zaczynała pojmować, iż zawiodła się na samej sobie, że najmniej była przyjazną dla studiów, które, aby obfite przyniosły owoce, jak ptak dla rozwoju skrzydeł swych powietrza, potrzebują spokoju. Najsilniejsze pragnienie, najgorętsza aspiracja ducha, najgwałtowniejsze porywy woli nie mogły sprawić, aby umysł nieświadomy przejrzał od razu tajemnice nauki, aby władze pojęcia i pamięci nie wyćwiczone gięły się jak delikatne struny, jak błyskawice zakreślały szybkie kręgi, jak wosk rozmiękczony w probierczym ogniu wsiąkały w siebie to, czym je pojono.
Łudzić się długo Marta nie mogła, ale głusząc w sobie rozbiór wszelki, całą siłą umysłu swego i woli upierała się przy myśli: «Naucz się!» — tak jak rozbitek walczący z falami morza całą siłą obu rąk swoich upiera się przy jedynej desce, której wsparcie wlewa mu do głowy myśclass="underline" «Utrzymam się na powierzchni!»
Teraz, jak wprzódy, w ciągu długich jej jesiennych nocy na kształt szumiących wichrów huczały i nieskończoną gamą wzdymały się i opadały tajemnicze gwary wielkiego miasta, ale Marta już ich nie słuchała, słuchać lękała się, bo przejmowały ją tą nieokreśloną zgrozą, która ogarnia istotę ludzka uczuwającą bezpomocne zapadanie w żywioł potężny, nieznany, przepaścisty.
Teraz, o północnej godzinie, chodziła po izbie oświetlonej bladawym płomykiem lampki, z jaskrawymi rumieńcami na policzkach, z opuszczonymi na plecy czarnymi warkoczami, rękami splecionymi z nerwową siłą, ustami szepcącymi wciąż, szepcącymi wyrazy obce zaczerpnięte z tej książki, która, roztwarta pod promieniem lampy, jeżyła się jak kolcami rzędami tysiącznych końcówek, znaków, cyfr oznaczających prawidła, nawiasów — wyjątki. Książką tą było owo dzieło Chapsala i Noëla, nauczające mnogich tajemnic subtelnej mowy Franków. Wyrazy powtarzane ustami Marty od zmroku do północy, częstokroć od północy do białego świtania, były to owe nudne deklinacje i koniugacje, nad którymi na kuli ziemskiej poziewają codziennie tysiące dzieci.
Ale Marta nie poziewała. Brzmienia suche i monotonne, ściany szkół napełniające echami nudy, w ustach jej posiadały znaczenie tragiczne. Łamała się z nimi i z sobą, z pojęciem swym niewprawnym, z pamięcią nie wyćwiczoną, z myślą ulatającą gdzie indziej, z niecierpliwością wprawiającą ciało w nerwowe drżenie. Łamała się ze wszystkim, co było wkoło niej, nade wszystko z tym, co było w niej samej, a z tej walki upornej nie wynosiła nic lub prawie nic.
Postępowała zwolna, bardzo zwolna, dzień jutrzejszy niszczył i w otchłań zapomnienia pogrążał częstokroć to, co z ciężkim mozołem zdobyć zdołała wczoraj; wiedza przybliżała się i cofała, dawała okruchy pożytku, a zabierała ogromy sił i czasu. Marta załamywała ręce, jak posąg nieruchomy ze skamieniałą twarzą przesiadywała nad książką godziny całe; wstawała, gorączkowym krokiem przebiegała izbę, piła zimną wodę, znurzała w niej czoło i oczy i uczyła się znowu, aby nazajutrz obudziwszy się powiedzieć sobie: «Nie umiem jeszcze nic!»
«Czasu! czasu! — wołała niekiedy w myśli swej młoda kobieta obrachowując, ile wierszy wyuczyć się może co dzień lub stronic co tydzień. — Gdybym miała przed sobą dwa lata, rok, choćby kilka miesięcy czasu!…»
Ale czas, tak hojny dla niej kiedyś w chwili bezczynności i spoczynku, gnał ją teraz postrachem głodu, chłodu, wstydu, nędzy. Pragnęła na wyłączną własność swą posiąść choćby rok jeden, a jutro nie należało już do niej. Jutro już powinna była umieć wszystko, czego zaledwie rok, szereg lat nauczyć może; powinna była, musiała, jeśli nie chciała, aby z dłoni jej wypadło narzędzie zarobku. Pora, w której kobieta ta rozpoczynała walkę o byt swój i swego dziecka, nie była już dla niej porą do nauki sposobną, a jednak ona uczyła się…
Miesiąc upływał od dnia, w którym młoda wdowa po raz pierwszy wchodziła do ładnego mieszkania przy Świętojerskiej ulicy. Pani tego mieszkania witała ją zawsze uprzejmie, przemawiała do niej przyjaźnie, nawet serdecznie, ale do serdeczności przyłączał się coraz widoczniejszy odcień milczącego politowania, zakłopotania, nawet niekiedy przymusu powstrzymującego na ustach trudne do wymówienia wyrazy. Mała Jadzia względem nauczycielki swej zachowywała nieprzerwanie grzeczność dobrze wychowywanego dziecka, ale z ruchliwych, pełnych życia jej oczów strzelał od czasu żartobliwy promyczek, na świeżych ustach przebiegł uśmieszek figlarny szybko wprawdzie stłumiony, niemniej przecież zdradzający wewnętrzne zadowolenie lub zdumienie uczennicy, podchwytującej smutną tajemnicę nieświadomości swej nauczycielki, mówiącej sobie w duchu: «Ależ ja więcej umiem od niej!»
Nadszedł dzień, w którym Marta otrzymać miała od matki swej uczennicy zapłatę za całomiesięczną swą pracę. Maria Rudzińska siedziała w saloniku z robotą w ręku, którą jednak w zamyśleniu opuściła na kolano. Pogodne zwykle czoło szczęśliwej kobiety dnia tego zachmurzone było nieco, piękne oczy jej z wyrazem smutku tkwiły w zamkniętych i portierą okrytych drzwiach gabinetu.
— Czy można wiedzieć, co drogą siostrę moją wprawiło dziś w tak ponure usposobienie? — ozwał się przy oknie głos męski.
Maria zwróciła wzrok w stronę mówiącego.
— Jestem w istocie bardzo zmartwioną, Olesiu, i proszę cię, abyś miał wzgląd na to moje usposobienie i nie niecierpliwił mię żadnymi żartami…
— O! o! o! o! — wymówił młody człowiek składając gazetę, którą dotąd twarz sobie przysłaniał— co za uroczystość mowy! Cóż się stało? Czy artykułu nakreślonego utalentowanym piórem szwagra mego do druku nie przyjęto? Czy małej Jadzi koniec noska zabolał? Czy melszpejs z jabłek nie dopiekł się dostatecznie? Czy…
Młody człowiek zadawał pytania te ze zwykłą sobie komiczną emfazą w głosie, nagle jednak przestał mówić, powstał, zbliżywszy się do siostry usiadł przy niej i przez chwilę popatrzył jej w twarz z dłuższą i baczniejszą uwagą, niż można się było spodziewać po tak ruchliwej i roztrzepanej istocie.
— Nie — wyrzekł po chwili — to nie artykuł i nosek Jadziny, i nie melszpejs. Jesteś, Maryniu, zmartwiona naprawdę i czymś ważnym… Co to takiego?
Ostatnie wyrazy wymówił z prawdziwą czułością w głosie. Wziął przy tym rękę siostry i przycisnął ją do ust.
— No — rzekł patrząc jej w oczy — co to takiego, co cię tak martwi? powiedz…
W tej chwili człowiek ten wiekuistego śmiechu wyglądał na chłopaka dobrego i szczerze do siostry swej przywiązanego. Toteż Maria przyjaźnie nań spojrzała.
— Wiem, że masz dobre serce, Olesiu, i że smutek mój martwi cię szczerze. Rada bym ci powiedzieć go, ale lękam się wywołać twe żarty.
Oleś wyprostował się i dłoń do serca przyłożył.
— Mów śmiało, siostro! — wyrzekł — słuchać cię będę z powagą księdza siedzącego w konfesjonale i z uczuciem brata, dla którego ty nieraz byłaś dobrym aniołem spowiednikiem… Słuchać cię będę z gotowością na wszystko… jeśli ci się zachciało drzewka śpiewającego lub ptaszka gadającego, pójdę po nie za góry i morza… Jeżeli Jadziunię nózia lub buzia zabolała, zwołam wnet wszystkich doktorów, jacy tylko w Warszawie śpią i jedzą… Jeśli cię kto obraził… wyzwę na pojedynek lub… lub kijem obłożę, a że to wszystko zrobię i wykonam, przysięgam na wszystkie piękne oczy wszystkich moich bogiń… na pamięć lat dziecinnych z tobą, Mario, spędzonych, na okurzone ściany mego biura i na komórki serca mego, w których jedna z twoją, siostro, krew płynie!