Kiedy młody człowiek mówił to wszystko, kameleonowa natura jego okrywała mu twarz i postać tak rozlicznymi i szybko mieniącymi się barwami pustej trzpiotowatości, serdecznego uczucia, przesadnej emfazy i rzeczywistej gotowości do poświęceń, że Maria czuła widocznie ochotę i do gniewu, i do śmiechu, i do uściśnienia ręki temu wietrznikowi, który jednak przypominał jej lata dziecinne wspólnie z nim spędzone i jedną krew w ich żyłach płynącą.
— Nie jest to zresztą rzecz tak nadzwyczajnie ważna — rzekła po chwili wahania się — nic takiego, co by wpłynąć mogło na los mój lub bliskich mi osób.
Ale żal mi strasznie tej biednej kobiety, która w tej chwili jest tam, za tymi drzwiami…
— A! więc to o czarnooką boginię chodzi? No! chwała Bogu! Odetchnąłem swobodniej… Myślałem już doprawdy, że jakie nieszczęście…
— Jest to w istocie nieszczęście, tylko nie nas tyczące się, ale jej…
— Nieszczęście, doprawdy? No, to chyba i ja pożałuję już trochę interesującej tej wdówki. Ale i cóż jej stać się mogło? Czy nieboszczyk mąż przyśnił się? czy…
— Daj pokój z żartami, Olesiu! Jest to, jak widzę, nieszczęśliwsza kobieta, niż zrazu sądziłam… biedna, a podobno nic nie umie…
Oleś szeroko oczy roztworzył.
— Nic nie umie! i to całe nieszczęście! cha! cha! cha! beau malheur, ma foi! Taka młoda i ładna…
Umilkł nagle, bo pąsowa portiera uchyliła się i do salonu weszła Marta.
Weszła, postąpiła parę kroków i stanęła z ręką opartą o poręcz fotelu. Była w tej chwili bardzo piękną. Ciężka jakaś walka, ostatnia może chwila długo w piersi jej toczącej się walki okryła blade policzki jej żywym rumieńcem; przed minutą lub dwiema w przystępie wielkiej jakiejś boleści zapuścić musiała ręce w czarną gęstwinę swych włosów, bo dwa ich pasma krucze i kędzierzawe opadały teraz na czoło jej, głęboką bladością posępnie niemal odbijające od rumieńców opływających policzki. Gdy stanęła z pochyloną nieco głową i na wpół spuszczonymi oczami, postawa jej nie wyrażała ani wahania się, ani znękania, tylko głęboki, ostateczny namysł.
Dość było jednego na nią spojrzenia, aby odgadnąć, że ważyła się ona w tej chwili na coś, co posiadało dla niej wagę ogromną, na krok jakiś, którego uczynić nie mogła bez wielkiego wysilenia, bez skupienia wszystkich władz swej woli. Podniosła na koniec głowę i postąpiła ku gospodyni domu.
— Lekcja już ukończona? — ozwała się Maria, która przy wejściu młodej wdowy powstała i siliła się na uśmiech swobodny.
— Tak, pani — zniżonym nieco, ale pewnym głosem odpowiedziała Marta — skończyłam dzisiejszą lekcję z panną Jadwigą i przyszłam, aby oznajmić pani, że była ona ostatnią. Nie mogę dłużej uczyć córki pani…
Na twarzy Marii Rudzińskiej malowały się: zdziwienia, smutek i zmieszanie.
Ostatnie było najsilniejszym. Serce dobrej kobiety nie pozwoliło jej wobec dobrowolnego tego zrzeczenia się wymówić słowo, o wymówieniu jednak którego myślała sama od dawna.
— Pani nie będziesz już uczyła córki mojej? — wymówiła Maria jąkając się — dlaczego, pani?
— Dlatego — zwolna i cicho odrzekła Marta — dlatego, że nie umiem uczyć.
Mówiąc to spuściła oczy; rumieniec okrywający jej policzki podniósł się na czoło i okrył twarz całą wyrazem pognębiającego wstydu.
— Omyliłam się na samej sobie — mówiła dalej. — Zostając ubogą pojęłam, że pracować powinnam… Widziałam, słyszałam, że ubogie lub zubożałe kobiety po większej części zostają nauczycielkami… myślałam więc, że i ja także w zawodzie tym znajdę dla siebie pracę i chleb… Powiedziano mi, że jednego tylko francuskiego języka nauczać jestem zdolną, sądziłam w istocie, że język ten posiadam, bo mówię nim dość poprawnie i z łatwością. Teraz przekonałam się, że dobre mówienie nie stanowi jeszcze całej znajomości języka, żem nigdy nie uczyła się gruntownie, a tę trochę wiadomości, którą nabyłam w dzieciństwie, zapomniałam… Były to oderwane, pobieżne, niedokładnie zrozumiane wiadomości, nic więc dziwnego, że wyszły mi z pamięci. Cudzoziemka, która dotąd udzielała lekcji córce pani, była doskonałą nauczycielką… panna Jadwiga daleko więcej umie ode mnie…
Umilkła na chwilę, jakby potrzebowała na nowo zebrać swe siły.
— Zarobek jest dla mnie, zapewne, rzeczą bardzo ważną — rzekła — niemniej jednak, gdy przekonałam się, że nie mogę nauczyć się prędko wszystkiego, co umieć mi trzeba, pomyślałam, iż nie powinnam postępować wbrew memu sumieniu… Wszak zawierając ze mną umowę powiedziałaś mi pani, iż przede wszystkim i wyłącznie prawie żądasz od nauczycieli swej córki, aby nauczanie jej było szerokie i gruntowne, obejmowało wszystkie gałęzie przedmiotu…
Ja o nauczaniu takim marzyć nawet nie mogę… Przy tym pani byłaś dla mnie tak dobrą, że oprócz nieuczciwości byłabym jeszcze niewdzięczną, gdybym…
Tu Maria nie pozwoliła już nieszczęśliwej kobiecie mówić dłużej. Pochwyciła obie jej ręce i ściskając je mocno w swych dłoniach rzekła:
— Kochana, droga pani! nie mogę, zapewne, zaprzeczyć temu, co mówisz o sobie samej, ale wierzaj, że bardzo, bardzo mi smutno rozstawać się z panią.
Może przynajmniej mogę ci być w czym użyteczną… mam znajomości, stosunki…
— Pani — rzekła Marta podnosząc oczy — jedynym pragnieniem moim jest otrzymać możność pracowania…
— Ale jakże, nad czym pracować byś pani chciała i mogła? — z pośpiechem zapytała pani domu. Marta milczała długo.
— Nie wiem — odrzekła w końcu cichym głosem — nie wiem, co umiem, czy umiem dobrze cokolwiek?
Przy ostatnich wyrazach powieki jej w dół opadły, w głosie zadrżało głębokie upokorzenie.
— Może byś pani życzyła sobie udzielać lekcji muzyki? Jedna z moich krewnych poszukuje teraz właśnie kogoś, kto by lekcje muzyki dawał jej córce.
Marta przecząco wstrząsnęła głową.
— Nie, pani — rzekła — w muzyce dziesięć razy jeszcze słabszą jestem niż we francuskim języku.
Maria zamyśliła się. Nie wypuszczała jednak ręki Marty ze swych dłoni, jakby obawiała się, aby kobieta ta nie odeszła od niej bez otrzymania rady i pomocy.
— Może — ozwała się po chwili — może pani pracowałaś choć trochę nad naukami przyrodniczymi? Mąż mój wychowuje młodego chłopaka, któremu trudno idzie w szkołach, dla przygotowania go więc, dla korepetycji…
— Pani — przerwała Marta — wiadomości moje z dziedziny nauk przyrodniczych tak są pobieżne, że zupełnie prawie żadne…
Zawahała się nieco i po chwili dodała:
— Umiem trochę rysować. Jeśli pani zna kogo, kto by potrzebował lekcji rysunku…
Maria po chwili namysłu przecząco wstrząsnęła głową.
— Z tym — rzekła — najtrudniej… mało osób uczy się rysunku, a do tego jeszcze nauczają go przeważnie mężczyźni… Taki już zwyczaj.
— A więc — zaczęła Marta ściskając rękę gospodyni domu — pozostaje mi tylko pożegnać panią i podziękować jej za okazywaną mi dobroć i uprzejmość.