Maria sięgnęła ręką po zgrabną kopertkę, w której widać było parę asygnat, ale w tej chwili ktoś z boku dotknął jej rękawa. Był to wesoły Oleś, który przez cały czas rozmowy stał z dala w postawie bardzo skromnej i z wyrazem twarzy wcale niewesołym. Oczy jego na wpół z zachwyceniem, na wpół ze szczerym politowaniem tkwiły w twarzy młodej wdowy, która na obecność jego nie zwracała najmniejszej uwagi. Być może, iż wchodząc do salonu widziała go, ale cóż obchodzić ją mógł jeden człowiek więcej, mający być świadkiem upokarzającego jej wyznania, skoro najstraszniejszym a nierozłącznym z nią świadkiem jego była ona sama? Cóż obchodzić ją mogło przypuszczenie, iż oczy czyjeś patrzą na nią w chwili, w której wzrok jej własny zapadał z przestrachem w głębię własnej jej nieudolności, w głębszą jeszcze otchłań czekającej ją doli? Marta tedy nie zwracała uwagi na obecność młodego człowieka, Maria zapomniała o niej i czując, że ją ktoś z lekka pociąga za rękaw, odwróciła twarz z trochą zdziwienia. Zdziwiła się bardziej jeszcze na widok fizjonomii Olesia. Ruchliwe oczy jego były teraz pełne smutku, usta okrążone zwykle pustym uśmiechem ułożyły się w zarys łagodny, a nawet trochę jakby poważny.
— Maryniu! — rzekł z cicha młody człowiek — mąż twój pracuje przy jednym z pism ilustrowanych, może by tam potrzebowano kogoś, kto umie rysować…
Maria klasnęła w ręce.
— Masz słuszność — zawołała — zapytam o to męża!
— Ale trzeba to zrobić zaraz! — zawołał Oleś ze zwykłą już sobie żywością — dziś właśnie sesja w redakcji…
— I mąż mój jest na sesji…
— Na sesji najłatwiej by o tym dowiedzieć się można…
— Napiszę zaraz do mego męża…
— Ale co tam to pisanie! to za długo, pójdę i wywołam Adama z sesji…
— Idź, idź, Olesiu…
— Idę, lecę, pędzę! — zawołał młody człowiek, pochwycił kapelusz i z nadzwyczajnym pośpiechem nakładając go na głowę przed progiem jeszcze, zapominając o pożegnaniu się z dwoma kobietami wypadł do przedpokoju. Tam narzucił palto na plecy i wołając raz jeszcze: — Biegnę, pędzę, lecę! — biegł w istocie, pędził i leciał ze wschodów tak samo, jak czynił to przed miesiącem, kiedy szło mu o dogonienie ujrzanej przez okno młodej piękności. Maria nie myliła się przypisując ciotecznemu bratu swemu dobroć serca, toteż z rodzajem zadowolenia przeprowadziła go oczami do progu, po czym zwróciła się wnet znowu ku Marcie. Młoda wdowa stała nieruchoma, z gorętszym jeszcze niż wprzódy rumieńcem na twarzy. Nie mogła nie widzieć, że obudziła litość nie tylko w tej kobiecie, która przed chwilą ściskała jej dłonie, ale i w owym młodym człowieku, nie znanym jej prawie, zaledwie bowiem parę razy mimochodem przez nią widzianym. Po raz to pierwszy w życiu swym była przedmiotem litości ludzkiej, wywołała ją niemal sama, uchylić się od niej, odrzucić ją, naglona gwałtowną potrzebą, nie mogła, a jednak uczucie to okazywane jej, dobre samo przez się, przytłaczającym ciężarem spadło na głowę jej i w dół ją chyliło… Nie była zadowoloną z siebie, ze swej rozmowy z Marią, która u ludzi całkiem jej obcych wywołała oznaki litości nad nią… Przebiegała jej przez głowę myśl, iż powinna była być silniejszą, skrytszą, powściągliwszą, doświadczała takiego poczucia, jakby w tej chwili ubyła cząstka godności jej osobistej, człowieczej, jakby po raz pierwszy wyciągała dłoń po jałmużnę.
Kiedy siostra i brat zamieniali ze sobą żywe wyrazy, ją mające na celu, kiedy młody człowiek wybiegał z pokoju, aby kędyś do nieznanych, nigdy przez nią nie widzianych ludzi nieść prośbę w jej imieniu, powstało w niej niezmierne pragnienie odejść, odejść natychmiast, za chwilę litości zapłacić słowem podzięki, ale jałmużny nie przyjąć i powiedzieć: «Mam nadzieję, że sama poradzę sobie».
Pragnienie to było silne, zatamowało głos w piersi młodej kobiety, fala krwi rzuciła jej się do głowy, a jednak nie uległa mu, nie odeszła, stała nieruchoma z głową pochyloną i splecionymi rękami. W najdalszej głębi jej istoty rozlegał się szept posępny:
«Nie mam nadziei, abym sobie poradzić mogła. Nie mogę ufać sobie!»
Było to rodzące się poczucie nieudolności własnej. Pod wpływem uczucia tego rósł w niej wstyd nieokreślony, lecz dolegliwy. «Gdybym była sama na świecie!… — myślała. — Gdybym nie miała dziecka!»
— Chciej mi pani powiedzieć — przemówiła Maria — jakim sposobem oznajmić jej będę mogła o wyniku starań, jakie ja i mąż mój czynić będziemy w celu pozyskania dla niej zajęcia… Zostawisz mi pani może swój adres?
Marta myślała chwilę.
— Jeżeli pani pozwoli — odrzekła — przyjdę tu sama zasięgnąć wiadomości.
Chciała zrazu dać swój adres, ale przemknęła jej przez głowę myśl. że młoda, szczęśliwa kobieta zapomnieć o niej może. Zawstydzała ją litość, jakiej była przedmiotem, ale bardziej jeszcze przestraszało przypuszczenie, że nadzieja zarobku, która błysnęła przed jej oczami, zniknie znowu i zostawi ją w okropnej niepewności, nieokreśloności położenia.
Zarobek! jakiż to prozaiczny, trywialny, czysto ziemski wyraz! — zawołacie może czytelnicy. Gdyby na miejscu jego była tu jaka pałająca miłość, sercowa tęsknota, wzniosłe marzenie, uczucia i myśli młodej kobiety obracałyby się we właściwszym dla nich kręgu moralnych zjawisk, obudzałaby sympatii więcej, współczucie silniejsze! Być to może, nie wiem. Co pewna, to że Marta myślała albo przeczuwała, że jedyną rękojmią życia i zdrowia jedynego na ziemi przedmiotu jej miłości, dziecięcia jej, ukojenia tęsknoty, której pełnymi były samotne kąty ubogiej jej izby, nie już wzniosłości, ale czystości i uczciwości jej marzeń i myśli, była praca — przynosząca zarobek. Marta myliła się może; przyszłość jej dopiero udowodnić miała prawdziwość lub błędność tego jej mniemania.
Po kilku jeszcze zamienionych wyrazach Marta Świcka żegnała gospodynię domu. Maria sięgnęła znowu po kopertę z liliowymi brzeżkami.
— Pani — rzekła z trochą nieśmiałości — oto jest dług, który względem niej zaciągnęłam za całomiesięczne nauczanie mej córki.
Marta nie wyciągnęła ręki.
— Nic mi się nie należy — rzekła — bo ja niczego wcale córki pani nie nauczyłam.
Maria Rudzińska chciała nalegać, ale Marta pochwyciła jej rękę, uścisnęła ją silnie w swych dłoniach i spiesznie opuściła pokój. Dlaczego uchodziła tak? spiesznie? Pragnęła może umknąć po raz pierwszy w życiu doświadczanej złej pokusie? Czuła, że pieniądze, które jej ofiarowywano, nie należały do niej, że nie zarobiła na nie niczym, chyba bezowocnymi dobrymi chęciami, że gdyby je przyjęła, popełniłaby postępek nieuczciwy. Toteż nie wzięła ich, ale gdy o szarej godzinie, dla oszczędności nie rozniecając w izbie lampy, przy niepewnym świetle dnia dogorywającego otworzyła swój pugilaresik i przeliczyła znajdujące się w nim sztuki drobnej monety; gdy pomyślała, że oprócz pieniędzy tych, starczyć mogących zaledwie na dni parę, żadnych już innych nie ma, a te są resztkami sumy otrzymanej ze sprzedaży jednej z dwóch posiadanych przez nią sukien; kiedy mała Jancia, tuląc się do jej kolan, poskarżyła się na zimno panujące w izbie i poprosiła o zapalenie ognia na kominie, a ona odmówić jej tego musiała, bo zasób drewek był bardzo już szczupłym, a o zwiększeniu go i marzyć teraz nie mogła; kiedy na koniec ogarnęły ją ciemności nocne powiększające smutek, niepokój zamieniające w trwogę, przed oczami jej tajemną jakąś siłą wyobraźni wywołana przesunęła się zgrabna kopertka ozdobiona liliowymi brzeżkami, z trzema pięciorublowymi asygnatami wewnątrz. Marta zerwała się z siedzenia i zapaliła lampę.
Widmo nie zapracowanych pieniędzy znikło wraz z ciemnością, ale w umyśle Marty pozostało po nim głuche przerażenie.