— Mogłożby to być — zawołała — abym żałowała tego, iż nie popełniłam nieuczciwości?
Głęboko zawstydzająca myśl ta wzbudziła w niej reakcję ducha, nowe wyprężenie upadłej na chwilę energii.
— Zdaje mi się — rzekła sobie — że daremnie niepokoję się tak bardzo.
Wszak obiecano mi nowe zajęcie… Rysowałam przecież kiedyś nieźle, znajdowano we mnie dość wielką nawet zdolność do rysunku… Zadanie to, jeśli mi je tylko do spełnienia dadzą, spełnię już chyba dobrze! Mój Boże! jakże gorliwie starać się będę, aby tym razem już praca nie wymknęła się z rąk moich. A że dostarczą mi jej ludzie obcy przez litość, przez współczucie? cóż stąd? Nie powinno mię to upokarzać! Jestem jeszcze za dumną! Słyszałam wprawdzie nieraz, że ubóstwo z dumą chodzić w parze mogą, ale muszą to być tylko teorie; przekonywam się, że jest inaczej!
Ostatnia myśl ta ponowiła się w głowie Marty, gdy nazajutrz z rana schodziła na dół i nieśmiało pukała do drzwi mieszkania rządcy.
Rządca domu przyjął ją w pokoju dobrze ogrzanym i wygodnie urządzonym.
— Panie! — rzekła Marta — za dwa dni nadejdzie termin, w którym obowiązaną jestem uiszczać opłatę za najem mieszkania i sprzętów.
— Tak, pani — tonem twierdzenia i zarazem pytania odpowiedział rządca.
— Przyszłam, aby oznajmić panu, że nie będę jeszcze w stanie opłatę tę uiścić…
Wyraz twarzy rządcy objawił na te słowa pewne, dość widoczne niezadowolenie.
Nie był to jednak człowiek zbyt surowy, fizjonomię miał uczciwą, łagodną i noszącą ślady długich lat przebytych i wielu trosk doświadczonych.
Spojrzał uważnie na twarz młodej kobiety i po chwili namysłu odpowiedział:
— Bardzo to przykro jest… ale cóż robić? Lokal, który pani wynajmujesz, jest niewielki i sądzę, że właściciel domu nie zechce odmawiać go pani przy pierwszej nieakuratności w opłacie. Jeżeliby jednak powtórzyła się ona…
— Panie! — z żywością przerwała Marta — mam przyobiecaną robotę, która, jak sądzę, dostarczy mi środków do życia.
Rządca skłonił się w milczeniu, Marta spłoniona i ze spuszczonymi oczami wyszła na ulicę. Niebawem wróciła do izby swej, przynosząc w chustce rozmaite zakupione na mieście przedmioty. Nie mogła już brać obiadów z garkuchni, wyrzucała sobie nawet, że brała je dotąd, ponieważ wydała na nie więcej, niż wydać mogła. O sobie mało myślała; wobec trosk, które ją obiegły, i celu, ku któremu dążyła, ilość i rodzaj żywności mającej podtrzymać jej życie nie mogły w myślach jej wielkiego zajmować miejsca. Sądziła, że szklanką mleka i parą bułkami dziennie zdoła przez zaś jakiś dostatecznie podtrzymać swe siły. Ale mała Jancia, drżąca nieraz od chłodu w izbie źle ogrzanej, potrzebowała koniecznie raz na dzień przynajmniej ciepłego pokarmu.
Toteż młoda wdowa za pozostałe jej kilka złotych zaopatrzyła się w trochę masła, kaszy i mały garnuszek.
«Zamiast z rana, palić w piecu teraz będę w południe — myślała — i zarazem zgotuję co dzień dla Janci trochę gorącej strawy!»
Nie mogła też oswoić się z myślą, że dziecko jej zaprzestanie jeść mięso. I tak już było ono blade, wątłe, męczone licznymi niewygodami, których dawniej nie znało. Ale mięso świeże kosztuje dużo, dla sporządzenia zeń potrawy trzeba też sporo drzewa spalić. Marta upiła więc funt wędzonej szynki. Gdy załatwiała wszystkie te sprawunki, przychodziły jej na myśl talie kuchnie.
Słyszała o nich kiedyś, wtedy gdy była jeszcze żoną urzędnika pobierającego znaczną płacą sama hojną ręką przyczyniała się do składek na rzecz dobroczynnych instytucji urządzanych. Oprócz tego jednak, że kuchnia tania w obecnym jej położeniu mogłaby dla niej być jeszcze za drogą, Marta czuła intynktowy, nieprzezwyciężony wstręt do uciekania się pod skrzydła jakiejkolwiek filantropijnej instytucji.
«Istnieje to dla starców — myślała — dla chorych, kalek, dla dzieci zresztą pozbawionych opieki lub ludzi ostatecznie niedołężnych czy zniedołężniałych moralnie i umysłowo. Jestem młodą i zdrową, wielu jeszcze rzeczy robić nie próbowałam, które może robić potrafię, a że nie udało mi się znaleźć zarobku w jednym zawodzie, mamże dlatego uciekać się do dobroczynności publicznej?»
«Nigdy!» — zawołała w duchu i otworzywszy znowu swój pugilaresik przeliczyła pozostałą w nim po załatwieniu sprawunków drobną monetę. Znajdowało się tam jeszcze około trzech złotych.
«Wystarczy to jeszcze przez tydzień na mleko i bułki dla mnie i dla Janci — myślała — tymczasem dobrzy ci ludzie znajdą dla mnie pewno robotę…»
Znajomi Marty przy Świętojerskiej ulicy mieszkający byli w istocie ludźmi bardzo dobrymi i szczerze zajmowali się przyniesieniem pomocy ubogiej kobiecie, która wzbudziła w nich współczucie połączone z szacunkiem.
Poczciwym tym usiłowaniom dopomagało wielce szczęśliwe położenie, jakie zajmował mąż Marii Rudzińskiej względem jednego z pism warszawskich ilustrowanych, najzamożniejszych i najwięcej rąk zatrudnić mogących. Był on współpracownikiem pisma tego dawnym, zasłużonym i wysoko szacowanym.
Głos jego tak u wydawcy jak na sesjach redakcyjnych znaczył wiele, wstawienie się za kimś, słowo prośby przez niego wymówione lekceważonym być nie mogło. Do tego jeszcze Adam Rudziński był pisarzem wyłącznie prawie poświęcającym się badaniom kwestii społecznych, a pomiędzy nimi i położeniem w społeczeństwie kobiet ubogich. Martę widział on kilka razy w swym domu, gdy udzielała lekcji jego córce, a zajmująca powierzchowność młodej kobiety, żałobna jej suknia, pełen godności układ w połączeniu ze szlachetnym postępkiem jej, o którym w słowach pełnych zapału opowiedziała mu Maria, wzmogły gorliwość jego usiłowań.
Skutek usiłowań tych pomyślny był i prędki. Jedna więcej para rąk nie okazała się zbyteczną dla pisma, które potrzebowało szerokiego współdziałania, i szło już tylko o stopień uzdolnienia nowej robotnicy, mający wyrokować o przyjęciu lub odrzuceniu jej prośby.
Jakkolwiek jednak starania Adama Rudzińskiego względnie do natury okoliczności otrzymały skutek bardzo prędki, względnie do położenia Marty czas trwania ich był bardzo długim. Od dnia, w którym dobrowolnie zrzekła się zawodu nauczycielskiego, upłynął tydzień, szczupłe pieniężne zasoby młodej kobiety wyczerpały się całkiem prawie, oprócz tego przymusowa bezczynność ciężyła jej straszliwie, sen odbierała i sumienie niepokoiła. Marta wyszedłszy pewnego ranka na miasto udała się na ulicę Długą i zapukała do biura informacyjnego. Ludwika Żmińska przyjęła ją daleko zimniej i urzędowniej niż wprzódy.
— Słyszałam — rzekła — że pani nie udzielasz już lekcji w domu państwa Rudzińskich. To szkoda, wielka szkoda, jak dla pani, tak dla mnie, od zdania bowiem takich domów zależy po większej części opinia podobnych mojemu zakładów.
Marta oblała się rumieńcem; zrozumiała wymówkę mieszcząca się w słowach właścicielki biura. Szybko jednak podniosła głowę i z wyrazem otwartości rzekła:
— Przebacz mi, pani, że naraziłam ją na zawód…
— Zawód osobiście mnie sprawiony bardzo tu małą posiadałby wagę — przerwała Żmińska — ale jeżeli ludzie zawodzą się na moim słowie, zakład mój cierpi na tym bardzo…
— Omyliłam panią — ciągnęła Marta — dlatego, że omyliłam się na samej sobie.
Panna Rudzińska była uczennicą zbyt daleko już dla mnie posuniętą w nauce.
Sądzę przecież, iż gdyby szło o właściwe początki, zdołałabym odpowiedzieć może zadaniu. Z tą myślą przyszłam raz jeszcze do pani. Czy nie mogę otrzymać lekcji początków?
Postawa Ludwiki Żmińskiej była bardzo zimna.
— Osób poszukujących początkowych lekcji jest daleko więcej niż takich, które pobierać je potrzebują — odrzekła po chwili z odrobiną ironii w głosie. —